– Ja się zajmuję żywymi, nie umarłymi – odparłem stanowczo.
– Zapłacę ci, jeśli o to ci chodzi. Sulla dał wszystkim swoim żołnierzom gospodarstwa w Etrurii. Ja swoje sprzedałem… żaden byłby ze mnie rolnik. Ale do dzisiaj zostało mi trochę srebra. Mogę dać ci niezłą sumkę, jeśli mi pomożesz.
– A jak miałbym ci pomóc? Skoro masz problem z lemurami, poszukaj porady u kapłana albo augura.
– Szukałem, wierz mi! Co wiosnę, podczas majowych Lemuraliów biorę udział w procesji dla odstraszania złych duchów. Wypowiadam modły, rzucam czarną fasolę przez ramię. Kto wie, może to pomaga, bo jakoś wiosną lemury nigdy mnie nie nawiedzają i latem też mam z nimi spokój. Ale gdy tylko liście zwiędną i spadną z drzew, natychmiast tu są. Chcą mnie doprowadzić do szaleństwa!
– Obywatelu, nie mogę…
– Czuję w głowie rzucane przez nie złe uroki.
– Słuchaj, ja naprawdę muszę już iść…
– Błagam! – wyszeptał. – Kiedyś byłem dzielnym żołnierzem, niczego się nie bałem. Zabiłem wielu ludzi, walcząc za Rzym pod rozkazami Sulli. Brodziłem po pas w rzekach krwi i nigdy nie okazałem słabości. Nikt mi nie był straszny. A teraz… – Na twarzy odmalowała mu się taka nienawiść do samego siebie, że musiałem się odwrócić. – Pomóż mi! – prosił.
– Może kiedy będę wracał…
Uśmiechnął się żałośnie jak skazaniec, któremu zawieszono wykonanie kary.
– Tak, kiedy będziesz wracał – wyszeptał.
Pospieszyłem czym prędzej przed siebie.
Dom na Palatynie, mimo że usytuowany w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy miasta, ukazywał przybyszowi prostą fasadę, podobnie jak większość sąsiednich budynków. Poza dwoma filarami w formie kariatyd podtrzymującymi dach jedyną ozdobą był wiszący na drzwiach pogrzebowy wieniec z gałęzi cyprysu i jodły. Krótki korytarz, po którego obu stronach znajdowały się woskowe maski szlachetnych przodków gospodarza, wiódł do skromnego atrium, gdzie na marach z kości słoniowej spoczywały zwłoki. Podszedłem bliżej i ujrzałem młodego mężczyznę, chyba przed trzydziestką, o rysach nie wyróżniających się niczym poza wykrzywiającym je grymasem. Normalnie balsamiści potrafią usunąć oznaki cierpienia i nieszczęścia z twarzy zmarłych, wygładzić zmarszczone czoła i rozluźnić zaciśnięte szczęki. Ta twarz jednak zdążyła tak zastygnąć, że żaden mistrz tego fachu nie mógł już zmienić jej wyrazu. Malował się na niej nie ból, ale strach.
– Spadł z wysoka – odezwał się za mną znajomy głos.
Odwróciłem się i zobaczyłem swojego klienta (dawniej) i przyjaciela (obecnie), Lucjusza Klaudiusza. Był tęgi jak zawsze i nawet przyćmione światło w atrium nie mogło ukryć czerwieni jego policzków i nosa. Wymieniliśmy pozdrowienia, po czym znów obróciliśmy uwagę na ciało.
– To Tytus, właściciel tego domu – wyjaśnił Lucjusz. – W każdym razie przez ostatnie dwa lata.
– Zginął w wyniku upadku?
– Tak. Po zachodniej stronie domu biegnie galeria z długim balkonem wychodzącym na stromy stok. Tytus spadł z niej trzy dni temu i skręcił kark.
– Umarł od razu?
– Nie. Przetrwał jeszcze noc i cały następny dzień. Przed śmiercią opowiedział coś bardzo dziwnego. Oczywiście miał gorączkę i bardzo cierpiał, chociaż podawano mu spore dawki nepenthes… – Lucjusz poruszył się nerwowo i podrapał po rudym wianuszku włosów. – Powiedz mi, Gordianusie, czy znasz się trochę na lemurach?
Musiałem mieć dziwną minę, bo Lucjusz zmarszczył brwi i dodał:
– Czy powiedziałem coś niestosownego?
– Ależ nie. Tylko że już drugi raz dzisiaj słyszę o lemurach. Kiedy tu szedłem, jeden z moich sąsiadów… Ale nie będę cię nudził opowiadaniem. Chyba cały Rzym nawiedziły dziś duchy! To pewnie przez tę paskudną pogodę i ponurą porę roku… albo niestrawność, jak mawiał mój ojciec…
– To nie niestrawność zabiła mojego męża ani też zimny wiatr, mżawka lub nerwy i pobudzona wyobraźnia.
Głos należał do wysokiej i szczupłej kobiety, od stóp do głów owiniętej w czarną wełnianą stole. Na ramionach miała niebieską chustę, a jej czarne włosy zaczesane były w kok spięty srebrnymi szpilkami i grzebieniami. W młodej, choć już nie dziewczęcej twarzy wyróżniały się lśniące błękitne oczy. Trzymała się sztywno i prosto jak westalka, przemawiała zaś władczym, patrycjuszowskim tonem.
– To jest Gordianus, o którym ci opowiadałem – przedstawił mnie Lucjusz. Kobieta ledwo dostrzegalnie skinęła mi głową. – A to moja droga młoda przyjaciółka Kornelia. Z tej samej gałęzi Korneliuszów co Sulla.
Drgnąłem lekko, słysząc to nazwisko.
– Tak – potwierdziła. – Jestem krewną naszego niedawno zmarłego i nieodżałowanego dyktatora. Lucjusz Korneliusz Sulla był moim kuzynem. Mimo różnicy wieku byliśmy sobie bliscy. Nie odstępowałam go przed samą śmiercią w jego willi w Neapolis. Wielki, szczodry człowiek… – Jej władczy ton nieco zmiękł. Zwróciła oczy na nieboszczyka na marach. – A teraz Tytus też nie żyje. Jestem sama i bezbronna…
– Może przejdziemy do biblioteki? – zasugerował Lucjusz.
– Tak, w atrium jest trochę za chłodno – zgodziła się Kornelia.
Poprowadziła nas krótkim korytarzem do małego pokoju. Mój okazjonalny klient Cycero nie nazwałby go raczej biblioteką – stała tam tylko jedna szafa pełna zwojów – ale podobałoby mu się jego spartańskie urządzenie. Ściany były czerwone, a krzesła nie miały oparć. Niewolnik zajął się rozpaleniem ognia w stojącym pośrodku koszu, po czym zniknął.
– Jak dużo wie Gordianus? – spytała Lucjusza Kornelia.
– Bardzo niewiele. Powiedziałem mu tylko, że Tytus spadł z balkonu.
Wpatrzyła się we mnie z niemal przerażającą intensywnością.
– Mój mąż był prześladowany.
– Przez kogo albo przez co? – spytałem. – Lucjusz wspominał coś o lemurach.
– Chodzi o liczbę pojedynczą. Dręczył go tylko jeden lemur.
– Czy był to ktoś mu znany?
– Tak. Kolega z młodości, z którym razem studiowali prawo na Forum. To on był przed nami właścicielem tego domu. Nazywał się Furiusz.
– Ten lemur ukazywał się twojemu mężowi częściej?
– To się zaczęło zeszłego lata. Tytus widywał go tylko przez moment: przy drodze do naszej willi na wsi, gdzieś na Forum albo w cieniu tu, przed domem. Z początku nie był pewien, co to jest; podchodził i próbował to odnaleźć, ale zawsze się przekonywał, że nie ma po tym ani śladu. Potem zaczął to widywać w domu. Właśnie wówczas zdał sobie sprawę, kto i co to jest. Już nie chciał się do tego zbliżać, przeciwnie, uciekał od tego, drżąc ze strachu.
– Czy i ty to widywałaś?
Zesztywniała.
– Z początku nie…
– Tytus widział go znów tej nocy, kiedy spadł – szepnął Lucjusz, biorąc Kornelię za rękę, ale ona ją wyrwała.
– Tamtej nocy Tytus był w posępnym nastroju – powiedziała. – Zostawił mnie w moim gabinecie i wyszedł na balkon, by tam pooddychać świeżym powietrzem. I wtedy to zobaczył… tak w każdym razie opowiadał potem w swoich majakach. To szło ku niemu, przyzywając go do siebie. Wypowiedziało jego imię. Tytus uciekł na koniec balkonu, a to podchodziło coraz bliżej. Był bliski szaleństwa ze strachu i w końcu wypadł przez balustradę.
– To go popchnęło?
Wzruszyła ramionami.
– Czy popchnęło, czy nie, zabił go ostatecznie strach przed tym czymś. Przeżył upadek z balkonu, pozostał przy życiu do rana i przez następny dzień. Kiedy nadszedł zmierzch, Tytus zaczął się pocić i cały drżał. Nawet najmniejszy ruch sprawiał mu wielki ból, a mimo to rzucał się i wił na łóżku oszalały z przerażenia. Powiedział mi, że nie zniesie już widoku tego lemura. Rozumiesz? Wolał śmierć niż ponowne spotkanie z nim. Widziałeś jego twarz. To nie ból go zabił, ale strach.