Porządkowy przydzielił nam siedzenia tuż przy środkowym przejściu, zaledwie pięć rzędów od sceny. Pierwsze cztery rzędy, oddzielone od reszty purpurowym sznurem, zarezerwowane były dla senatorów i wyższych urzędników miejskich. Od czasu do czasu ten sam porządkowy kroczył przejściem, prowadząc jakiegoś ważnego gościa w todze z osobami towarzyszącymi, opuszczał sznur i z szacunkiem wskazywał miejsca. Kiedy widownia z wolna się zapełniała, pokazywałem Ekonowi poszczególne elementy tego prowizorycznego teatru. Niewielka wolna przestrzeń przed pierwszym rzędem krzeseł, zwana orchestrą, była przeznaczona dla muzyków. Na scenę prowadziło kilka schodków umieszczonych po obu jej stronach. Samą scenę z trzech stron zamykały drewniane ściany zaopatrzone w drzwi dla aktorów. Gdzieś zza niej dobiegały dźwięki instrumentów; muzycy przygotowywali się do występu, grając urywki znanych melodii.
– Gordianusie!
Odwróciłem się i ujrzałem górującą nad nami wysoką i chudą sylwetkę.
– Statiliusie, miło cię widzieć! – przywitałem go.
– Ciebie też. Ale kogóż to masz ze sobą? – Statilius wyciągnął dłoń i poczochrał kasztanową czuprynę Ekona.
– To jest Eko – przedstawiłem chłopca.
– Dawno nie widziany siostrzeniec?
– Niezupełnie.
– Ach, a zatem… błąd młodości? – Statilius uniósł brwi.
– Również nie. – Poczułem, że się rumienię, ale jednocześnie przemknęło mi przez głowę pytanie, jak czułbym się, mogąc odpowiedzieć: „Tak, to mój syn”.
Nie pierwszy już raz zastanawiałem się nad możliwością prawnej adopcji Ekona… i szybko odepchnąłem od siebie tę myśl. Ktoś taki jak ja, kto często ryzykuje życie, nie ma co marzyć o ojcostwie; tak sobie w każdym razie powtarzałem. Gdybym rzeczywiście pragnął synów, ożeniłbym się z odpowiednią kobietą… Rzymianką… i dziś miałbym już ich całą gromadkę. Zmieniłem temat.
– Statiliusie, gdzie twoja maska i strój? Dlaczego nie jesteś za kulisami, szykując się do występu?
Znałem go od dzieciństwa. Statilius został aktorem jako młodzieniec; przystał do jakiejś trupy, potem do innej, starając się uczyć rzemiosła aktorskiego od znanych komediantów. Przed rokiem przyjął go pod swoje skrzydła Wielki Roscjusz.
– Och, mam jeszcze sporo czasu.
– A jak tam życie w zespole największego aktora Rzymu?
– Cudownie, ma się rozumieć.
Zmarszczyłem brwi, słysząc w jego głosie nutę fałszywego entuzjazmu. Nie uszło to uwagi mojego rozmówcy.
– Ach, Gordianusie, ty zawsze potrafisz przejrzeć mnie na wylot! No, dobra. Wcale nie cudownie, wręcz okropnie! Istny potwór z tego Roscjusza. Genialny, to prawda, ale potwór. Gdybym był niewolnikiem, nie zobaczyłbyś mojej skóry pod siniakami; smaga mnie za to językiem jak najlepszy nadzorca biczem. Nie popuści ani trochę i nigdy nie jest zadowolony. Sprawia, że człowiek się czuje jak byle robak. Gorzej nie jest chyba nawet na galerach ani w kopalniach. Czy to moja wina, że jestem już za stary, by grać heroiny, a jeszcze nie nabrałem odpowiedniego głosu do ról starych skąpców czy żołnierzy-samochwałów? Kto wie, może Roscjusz ma rację? Jestem do niczego. Beztalencie! Przynoszę tylko wstyd zespołowi.
– Aktorzy są wszyscy tacy sami – szepnąłem do Ekona. – Trzeba ich bardziej dopieszczać niż niemowlaki. – Odwróciłem się do Statiliusa i głośno zaprotestowałem: – Opowiadasz bzdury! Widziałem cię wiosną, podczas święta Wielkiej Matki, kiedy Roscjusz wystawiał Braci. Byłeś wspaniały w roli bliźniaków!
– Naprawdę tak myślisz?
– Klnę się na co chcesz. Tak się śmiałem, że omal nie spadłem z ławki.
Aktor trochę się rozchmurzył, ale zaraz znów zmarszczył czoło.
– Szkoda, że Roscjusz ma inne zdanie. Miałem dzisiaj zagrać Eukliona, starego skąpca…
– Ach, więc wystawiacie Garnek złota?
– Tak.
– To jedna z moich ulubionych sztuk, Ekonie. Może nawet najlepsza ze wszystkich komedii Plauta. Prostacka, ale dobra…
– Miałem grać Eukliona – powtórzył Statilius nieco ostrzejszym tonem, kierując rozmowę na właściwy tor, czyli na siebie. – Aż tu nagle rano Roscjusz wpada w szał i krzyczy, że zepsułem całą rolę i że on nie mógłby znieść wstydu, jakiego bym mu narobił przed całym Rzymem. Mam więc grać Megadorusa, sąsiada Eukliona.
– To też dobra rola – zauważyłem, starając się przypomnieć sobie tę postać.
Statilius tylko prychnął pogardliwie i ciągnął tym samym tonem:
– A komu dostał się Euklion? Temu pasożytowi Panurgusowi! Zwykłemu niewolnikowi, który nie lepiej czuje komedię niż ślimak… – Urwał nagle i znieruchomiał. – Och, nie! Tylko nie to!
Obejrzałem się przez ramię w ślad za jego spojrzeniem. Porządkowy prowadził właśnie do przednich rzędów przysadzistego brodacza, za którym podążał olbrzymi blondyn z nosem przekreślonym wielgachną blizną. Wiedziałem, że to jego ochroniarz; dobrze znam ten typ wynajętego zbira z Subury. Porządkowy pokazał im nasz rząd; przybyli zajęli miejsca tuż obok Ekona. Statilius zgiął się nisko, chowając się za mną, i szepnął mi do ucha:
– Jak bym mało miał zmartwień! To ten wredny lichwiarz Flawiusz i jeden z jego płatnych zbójów. Jedyny człowiek w Rzymie zasługujący na miano jeszcze większego potwora od Roscjusza!
– A ile właściwie jesteś winien temu Flawiuszowi?
Nie dokończyłem jeszcze pytania, kiedy nagle czyjś gromki ryk zza kulis zagłuszył płynącą z orchestry kakofonię dźwięków.
– Ach, ty tumanie! Teraz mi mówisz, że zapomniałeś roli?
– To Roscjusz – szepnął Statilius. – Wydziera się na Panurgusa, mam nadzieję. Straszny z niego choleryk.
Środkowe drzwi na scenie otworzyły się gwałtownie i ukazał się w nich niski, krępy mężczyzna ubrany już w kostium: wspaniałą białą pelerynę z miękkiej tkaniny. Jego grubo ciosana twarz, teraz wykrzywiona w gniewnym grymasie, rzeczywiście mogła przepełniać trwogą serca podwładnych; a przecież był to człowiek powszechnie uznawany za najzabawniejszego w mieście. Jego legendarnie przymrużone oczy ledwie było widać spod powiek, ale gdy spojrzał w naszą stronę, poczułem się tak, jakby sztylet świsnął mi koło ucha i wbił się w pierś Statiliusa.
– A ty gdzie się szwendasz? – ryknął. – Za kulisy, biegiem! Nie dookoła, ale prosto przez scenę! – komenderował tonem tresera krnąbrnego psa.
Statilius ruszył przejściem, jak spięty ostrogą. Wskoczył na scenę i zniknął za drzwiami, zdążywszy jednak rzucić ukradkowe spojrzenie na sadowiącego się jeszcze lichwiarza Flawiusza. Odwróciłem się ku przybyszowi, napotykając jego nieprzyjazny wzrok. Nie wyglądał na kogoś w nastroju do oglądania komedii. Odchrząknąłem i zagadnąłem uprzejmie, pochylając się ku niemu nad kolanami Ekona:
– Zobaczysz dziś Garnek złota.
Zaskoczony Flawiusz aż drgnął i zmarszczył krzaczaste krwi.
– To jedna z najlepszych komedii Plauta, nie uważasz? – dodałem.
Lichwiarz rozchylił usta i spojrzał na mnie podejrzliwie. Blond osiłek też wlepił we mnie oczy, w których widać było tylko bezdenną głupotę. Wzruszyłem ramionami i przestałem zwracać na nich uwagę. Za nami herold wykrzykiwał ostatnie zachęty. Ławki szybko się zapełniły, spóźnialscy i niewolnicy stawali gdzie popadło, tłocząc się i wspinając na palce. Na scenę wyszli zza kulis dwaj muzykanci i zeszli do orchestry, a po chwili rozległy się dźwięki ich długich trąb. Przez widownię przebiegł szmer; bywalcy rozpoznawali znajome takty melodii skąpca Eukliona, pierwsze zwiastuny dzisiejszego przedstawienia. Porządkowy kroczył przejściami tam i z powrotem, żartobliwie uciszając co hałaśliwszych widzów. Wreszcie uwertura się skończyła. Środkowe drzwi zgrzytnęły zawiasami i na scenę wszedł Roscjusz w białej pelerynie i groteskowej masce wykrzywionej w radosnym uśmiechu. Przez otwory widziałem jego zmrużone oczy; jego aksamitny głos rozległ się echem w całym teatrze.