– Tyle, ile kosztuje przeciętnej jakości egipski kobierzec. To rzeczywiście była okazja.
– Jeżeli Kornelia ma jakąś wadę, to na pewno chciwość. Bardzo częsta przywara w naszej epoce.
– Ale nie jedyna – stwierdziłem.
– Co masz na myśli?
– Powiedz mi, Lucjuszu, czy ten Furiusz naprawdę był takim wielkim wrogiem naszego wielkiego, nieodżałowanego dyktatora? Czy rzeczywiście stanowił takie zagrożenie dla państwa i osobistego bezpieczeństwa Sulli, że trzeba go było wpisać na listę proskrypcyjną?
– Nie rozumiem…
– Byli tacy, którzy na niej wylądowali tylko dlatego, że byli zbyt bogaci albo posiadali rzeczy, których pragnęli inni.
Lucjusz zmarszczył brwi.
– Gordianusie, to, co ci do tej pory powiedziałem, jest już wystarczająco skandaliczne i proszę cię, abyś nikomu tego nie powtarzał. Nie wiem, jakie dalsze wnioski mogłeś wyciągnąć, i nie chcę wiedzieć. Lepiej zostawmy ten temat.
Lucjusz Klaudiusz jest moim przyjacielem, ale przede wszystkim patrycjuszem. Więzi, które łączą bogaczy, są zrobione ze złota, ale silniejsze od żelaza…
Wróciłem do domu, rozważając dziwny i tragiczny przypadek Tytusa i Kornelii. Zupełnie zapomniałem o sąsiedzie-weteranie, dopóki nie znalazłem się na swojej ścieżce i nie usłyszałem jego syczącego głosu. Jak poprzednio, znad muru wystawała kopułka jego łysej głowy.
– Poszukiwaczu! Powiedziałeś, że wrócisz i mi pomożesz, i oto jesteś! Wejdź, proszę!
Głowa zniknęła, a po chwili otworzyła się mała drewniana furtka. Wszedłem do środka i znalazłem się w otwartym na szare niebo ogrodzie otoczonym kolumnadą. Owionął mnie zapach dymu; podstarzały niewolnik grabił liście i usypywał je na kupki wokół żelaznego kosza, w którym płonęło kilka bierwion. Weteran uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Oceniłem, że musi być niewiele starszy ode mnie, mimo braku włosów i szpakowatych brwi. Ciemne kręgi pod oczami zdradzały poważny niedobór snu. Przekuśtykał obok mnie i wyciągnął skądś krzesło, zapraszając, abym usiadł.
– Powiedz mi, sąsiedzie, czy wychowałeś się na wsi? – zapytał chrapliwym głosem, jakby przyjemna pogawędka była dlań męcząca.
– Nie, urodziłem się i wyrosłem w Rzymie.
– Aha. Ja pochodzę spod Arpinum. Spytałem, bo zauważyłem, jak patrzysz na te liście i ogień. Wiem, jak wy, mieszczuchy, boicie się ognia i używacie go tylko do gotowania i ogrzewania. Palenie suchych liści jesienią to wiejski zwyczaj. Niebezpieczny, to prawda, ale jestem ostrożny. Zapach tego dymu przypomina mi dzieciństwo, podobnie jak sam ogród.
Popatrzyłem na drzewa odcinające się kontrastowymi sylwetkami na tle zachmurzonego nieba. Rosło tu parę cyprysów i morw, które jeszcze były okryte zszarzałymi płaszczami listowia, ale większość pozostałych zrzuciła już resztki letniej szaty. W rogu spostrzegłem dziwnie powykręcane drzewko, krzak nieledwie, otoczone dywanem żółtych liści. Ogrodnik wolno podszedł tam i zaczął grabić je razem z innymi.
– Dawno tu mieszkasz? – spytałem.
– Trzy lata. Sprzedałem gospodarstwo, które dostałem od Sulli, i kupiłem ten dom. Zwolnili mnie z wojska z powodu ran jeszcze przed zakończeniem walk. Noga była do niczego, a jeszcze oberwałem w prawą rękę i nie mogłem już machać mieczem. Do dzisiaj czasem boli mnie ramię, zwłaszcza teraz, kiedy robi się zimno. Tak, to paskudna pora roku. – Skrzywił się, czy z reumatycznego bólu, czy na myśl o przybywających wraz z jesiennymi chłodami lemurach.
– Kiedy po raz pierwszy je zobaczyłeś? – spytałem.
– Zaraz po wprowadzeniu się do tego domu.
– Może one tu były już wcześniej?
– Nie – zaprzeczył posępnie. – Musiały tu przyjść za mną. – Podszedł do paleniska, schylił się sztywno i podniósłszy garść żółtych liści, wrzucił je do ognia. – Nie za wiele naraz – powiedział cicho. – Z ogniem trzeba ostrożnie. Poza tym w ten sposób przyjemność trwa dłużej. Trochę dzisiaj, trochę jutro. Palenie liści przypomina mi dzieciństwo – powtórzył.
– Skąd wiesz, że lemury musiały przyjść tu za tobą?
– Bo je poznaję.
– Kim były?
– Nigdy nie poznałem ich imion. – Mężczyzna zapatrzył się w płomienie. – Ale pamiętam twarz tego Etruska, kiedy mój miecz rozciął mu brzuch, a on spojrzał na mnie, łapiąc oddech jak ryba wyrzucona na brzeg i wyglądał, jakby nie wierzył, że umiera. Pamiętam przekrwione oczy wartowników, których zaskoczyliśmy jednej nocy pod Kapuą. Byli zalani, głupcy; kiedy wbijaliśmy im miecze w tłuste kałduny, w smrodzie z ich jelit czuć było jeszcze wino. Pamiętam chłopca, którego kiedyś zabiłem w boju… taki młody, delikatny… ostrze przecięło mu szyję jak słomkę. Głowa poleciała w powietrze; jeden z moich ludzi złapał ją i odrzucił mi ze śmiechem prosto pod nogi. Przysięgam, młodzik miał jeszcze otwarte oczy i wiedział, co się z nim dzieje… – Pochylił się ciężko po następną porcję liści. – Ogień wszystko oczyszcza. Palone liście pachną niewinnością – szepnął, patrząc w płomienie jak zauroczony. – Lemury przychodzą jesienią, szukając zemsty. Nie mogą zaszkodzić memu ciału; mieli na to szansę za życia i udało się im mnie tylko okaleczyć. To ja nad nimi zatriumfowałem, ja ich zabiłem. Oni teraz próbują mnie wpędzić w szaleństwo. Rzucają na mnie uroki, zaćmiewają umysł i ciągną w otchłań. Wrzeszczą i tańczą wokół mojej głowy, otwierają sobie brzuchy i grzebią mnie pod wnętrznościami, ćwiartują się i topią mnie w morzu krwi. Jakimś cudem zawsze się wykaraskałem, ale moja silna wola jest z każdym rokiem coraz słabsza. Któregoś dnia wciągną mnie w tę czeluść i już nigdy z niej nie wylezę. – Weteran zakrył twarz rękami. – Idź już. Wstyd mi, że mnie widzisz w takim stanie. Kiedy następnym razem się spotkamy, będzie straszniej, niż sobie możesz wyobrazić. Ale przyjdziesz, kiedy po ciebie poślę? Zechcesz je zobaczyć na własne oczy? Taki cwany gość jak ty może się jakoś dogadać nawet z umarlakami, nie?
Opuścił bezwładnie ręce. Z trudem mogłem rozpoznać jego twarz: miał czerwone oczy, zapadłe policzki, drżące wargi.
– Przysięgnij mi, że przyjdziesz, Poszukiwaczu. Choćby po to, by być świadkiem mojej klęski.
– Nie będę niczego przysięgał…
– To po prostu obiecaj jak człowiek i nie mieszajmy do tego bogów. Błagam cię, abyś przybył na moje wezwanie.
– Przyjdę. – Westchnąłem, zastanawiając się, czy obietnica złożona wariatowi jest wiążąca.
Stary niewolnik odprowadził mnie do furtki, kręcąc ciągle głową i od czasu do czasu cmokając z niepokojem.
– Obawiam się, że twój pan już jest szalony – szepnąłem mu do ucha. – Te lemury są tylko wytworem jego wyobraźni.
– Ależ nie! – zaprzeczył niewolnik. – Ja też je widziałem.
– Ty?
– Tak. Są takie, jak je mój pan opisał.
– A inni niewolnicy?
– Wszyscy widzieli lemury.
Patrzyłem długo w te spokojne, nieruchome oczy, a potem wyszedłem na ścieżkę; furtka się za mną zamknęła tak samo bezszelestnie, jak się otworzyła.
– Istna plaga lemurów! – powiedziałem przy kolacji, rozłożywszy się wygodnie na sofie. – Rzym jest ich pełen.
Bethesda przekrzywiła głowę i uniosła brwi, wyczuwając mój ukryty pod sztuczną wesołością niepokój, ale się nie odezwała.
– A to śmieszne ostrzeżenie Lucjusza Klaudiusza w dzisiejszym liście! „Nie bierz ze sobą chłopca, okoliczności mogą go przerazić”. Ha! Cóż może być większą pokusą dla dwunastolatka od szansy przyjrzenia się prawdziwym lemurom?