– Czyli zjawa umknęła i nikt jej nie ścigał – podsumowałem, tłumiąc cisnące mi się na usta przekleństwo.
– Obawiam się, że tak. – Lucjusz skrzywił się boleśnie. – Ale kiedy to się odwróciło i na mnie spojrzało, zobaczyłem jego twarz w świetle księżyca.
– I dobrze się jej przyjrzałeś?
– Tak. Gordianusie, nie znałem dobrze Furiusza, ale dość, by go rozpoznać na ulicy. A to stworzenie… choć z połamanymi zębami i wrzodami na skórze… ta zjawa z całą pewnością miała twarz Furiusza!
Kornelia nagle głośno wciągnęła powietrze i się zachwiała. Lucjusz rzucił się ją podtrzymać, wzywając pomocy. Natychmiast zjawiły się jakieś domowniczki i odprowadziły ją do sypialni.
– Tytus zachowywał się tak samo przed swoim wypadkiem – rzekł Lucjusz z westchnieniem. – Mdlał, dostawał ataków, zawrotów głowy i duszności. Ludzie mówią, że takie przypadłości mogą być powodowane przez mściwe lemury.
– Albo przez niespokojne sumienie – odparłem. – Ciekawe, czy ten lemur zostawił po sobie jakieś inne ślady? Pokaż mi, gdzie go widziałeś.
Lucjusz poprowadził mnie na koniec korytarza.
– To tutaj. – Wskazał na miejsce o kilka kroków od sypialni. – Nocą w tym miejscu pada trochę światła z zewnątrz, wszędzie indziej jest ciemno.
Podszedłem tam i zacząłem się rozglądać, węsząc jednocześnie. Lucjusz też pociągnął kilka razy nosem.
– Odór rozkładu – mruknął. – Lemur zostawił tu swój wstrętny zapach.
– Na pewno nie pachnie przyjemnie – zgodziłem się. – Ale to nie jest fetor rozkładających się zwłok. Patrz! Ślad stopy!
Tuż przy nas na posadzce pozostały dwie nikłe brązowe plamy w kształcie podeszew sandałów. W jasnym świetle poranka nietrudno było dostrzec, że podobne ślady prowadzą od tego miejsca w obu kierunkach. Te wiodące ku sypialni Kornelii, gdzie zdążyło już przejść wiele stóp, szybko uległy rozmyciu i stały się nieczytelne. Te zaś prowadzące ku przeciwległemu końcowi korytarza były odciskami tylko przedniej części podeszew.
– Zjawa tu się zatrzymała, tak jak powiedziałeś – zacząłem swoją interpretację tropów. – Potem zaczęła biec, pozostawiając te skrócone odbicia stóp. Ciekawe, czemu leraur miałby biec na palcach? I w ogóle dlaczego pozostawił takie plamiące ślady?
Uklęknąłem i przyjrzałem się im bliżej. Lucjusz odłożył na bok patrycjuszowską godność i osunął się na czworaki obok mnie. Zmarszczył nos i powtórzył:
– Odór rozkładu.
– Bynajmniej. To zwykłe ekskrementy. Chodź, zobaczymy, dokąd ślady prowadzą.
Ruszyliśmy w głąb korytarza, skręcając za róg, gdzie ślady urywały się przed zamkniętymi drzwiami.
– Czy to wyjście na zewnątrz? – spytałem.
– Skądże! – Lucjusz znów był patrycjuszem, i to zakłopotanym. – To drzwi do toalety.
– Interesujące – powiedziałem i otworzyłem je.
Jak można było oczekiwać – w domu pod rządami kobiety takiej jak Kornelia toaleta była urządzona luksusowo i utrzymana w nieskazitelnej czystości, jeśli nie liczyć wymownych śladów stóp na posadzce. Pomieszczenie miało wysoko osadzone okna, zabezpieczone solidnymi żelaznymi kratami. Otwór w podłodze otaczało marmurowe siedzisko. Zajrzałem do środka, przekonując się, że ścieki są odprowadzane ołowianą rurą.
– Nieczystości spływają prosto w dół zboczem Palatynu, wpadają do Cloaca Maxima, a stamtąd do Tybru – wyjaśnił Lucjusz.
Patrycjusze mogą wstydliwie traktować pewne funkcje ciała, ale z rzymskiej kanalizacji są niezaprzeczenie – i nie bezpodstawnie – dumni.
– Za mała, żeby człowiek mógł się nią przecisnąć – stwierdziłem.
– Cóż to za okropny pomysł! – obruszył się Lucjusz.
– Mimo to…
Zawołałem niewolnika, który po chwili przyniósł mi dłuto.
– Co robisz, Gordianusie! Te płytki są z drogiego piaskowca, nie możesz walić w nie dłutem!
– Nawet po to, żeby odkryć to? – Wsunąłem narzędzie pod krawędź jednej z płytek, podważyłem ją i uniosłem.
Lucjusz odskoczył z przestrachem, po czym zaciekawiony zajrzał mi przez ramię.
– Tunel! – wyszeptał.
– Na to wygląda.
– Ktoś musi tam wejść! – Lucjusz uniósł brwi i spojrzał na mnie wymownie.
– Absolutnie nie! – oznajmiłem stanowczo. – Nawet gdyby Kornelia podwoiła mi stawkę.
– Nie myślałem o tobie.
Lucjusz wbił wzrok w młodego niewolnika, który przyniósł mi dłuto. Kiedy ten zrozumiał, co się święci, cofnął się odruchowo, zerkając na mnie błagalnie.
– Nie, Lucjuszu Klaudiuszu – powiedziałem. – Nie trzeba nikogo narażać. W każdym razie jeszcze nie. Kto wie, co chłopak by tam napotkał… Jeśli nie lemury i potwory, to pułapki, skorpiony albo przepaść. Najpierw spróbujmy odszukać wylot tunelu. Może to się okazać całkiem łatwe, jeśli zbudowano go wzdłuż naturalnego spadku i ułożonego na nim rurociągu.
Tak też było. Z balkonu na zachodniej ścianie domu nietrudno było ocenić, w którym miejscu zakopane rury trafiały na zbocze Palatynu i dalej biegły ku centralnemu ściekowi Rzymu, Cloaca Maxima. U stóp wzgórza, bezpośrednio pod willą, na dziko porośniętej i zasypanej śmieciami przestrzeni na tyłach magazynów i spichrzów wypatrzyłem kępę zarośli. Krzaczyska rosły tam tak gęsto, że nawet mimo braku liści ich splątane gałęzie nie pozwalały zajrzeć zbyt głęboko do środka.
Lucjusz uparł się mi towarzyszyć, chociaż jego zwalista sylwetka i kosztowne odzienie niezbyt nadawały się do schodzenia po stromym zboczu. W końcu jakoś udało się nam dotrzeć na dół bez przygód i zaczęliśmy się przeciskać przez gąszcz, schylając się pod grubszymi gałęziami i łamiąc przed sobą co cieńsze. Nasz upór został nagrodzony, kiedy dobrnęliśmy do samego środka kępy. Za poskręcanym, starym cyprysem widniał szukany wylot tunelu z willi. Otwór był zrobiony dość prymitywnie, obudowany ułomkami cegieł i byle jak kładzioną zaprawą. Wymiary miał akurat takie, by dorosły mężczyzna mógł w miarę swobodnie przejść, ale wionący z tunelu obrzydliwy zapach stanowił skuteczne zapewne zabezpieczenie przed różnego autoramentu łazęgami i ciekawskimi dzieciakami. Nocą to ukryte za magazynami miejsce musi być zupełnie bezludne; ktokolwiek by chciał – człowiek czy lemur – mógłby wchodzić i wychodzić przez nikogo nie zauważony.
– Zimno! – marudził znowu Lucjusz. – Zimno, ciemno i mokro. Mądrzej byłoby zostać w domu, gdzie jest sucho i cieplutko. Moglibyśmy zaczaić się w korytarzu i przyłapać tego drania, kiedy wynurzyłby się z tunelu. Dlaczego musimy tu marznąć w ciemnościach, wypatrując kto wie czego i podskakiwać ze strachu za każdym razem, kiedy wiatr zagwiżdże w krzakach?
– Nie musiałeś ze mną iść, Lucjuszu Klaudiuszu. Nie prosiłem cię o to.
– Gdybym nie poszedł, Kornelia miałaby mnie za tchórza.
– A co cię obchodzi Kornelia? – warknąłem, zanim ugryzłem się w język.
Chłód i wilgoć obu nam się dawały we znaki. Powietrze było zanurzone w lekkiej mżawce, chmurzyska przesłoniły księżyc i zarośla ogarnął jeszcze większy mrok. Ukryliśmy się w nich krótko po zmierzchu. Ostrzegałem Lucjusza, że nasza misja może się okazać długa, niewygodna i najpewniej daremna, ale nie mogłem go odwieść od zamiaru dotrzymania mi towarzystwa. Zaproponował, że wynajmie paru osiłków do ochrony, lecz jeżeli moje podejrzenia okazałyby się słuszne, nie byliby nam potrzebni. Nie chciałem też niepotrzebnych świadków.
Podmuch lodowatego wiatru wdarł mi się pod płaszcz, przyprawiając mnie o dreszcz. Słyszałem, jak Lucjusz dzwoni zębami. Zacząłem wpadać w ponury nastrój. Co będzie, jeżeli się mylę? Może naprawdę będziemy mieli do czynienia nie z człowiekiem, lecz z czymś innym?