– Jałowca?
– Wrzody, które widziałeś na twarzy Furii to właśnie jałowcowe jagody przekrojone na pół. Krew posłużyła do wysmarowania szyi i głowy. Co do reszty jej wyglądu, upiornego makijażu i tak dalej, możemy się tylko domyślać, jaką inwencję może wykazywać kilka kobiet, które jednoczy wspólny cel. Furia przebywała w odosobnieniu od miesięcy, co tłumaczy jej niezwykłą bladość i umożliwiło jej obcięcie włosów bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi. – Pokręciłem głową w zadziwieniu. – Niesamowita kobieta! Ciekawe, czemu nigdy nie wyszła za mąż? Pewnie zawierucha wojny domowej pokrzyżowała jej takie plany, a potem śmierć braci przekreśliła wszelkie szansę. Cierpienie jest jak kamyk wrzucony do stawu, który wywołuje falę rozchodzącą się coraz dalej i dalej.
Szedłem do domu zmęczony i posępny. Bywają dni, kiedy widzi się zbyt wiele zła na świecie i tylko długi sen w bezpiecznym domu może przywrócić człowiekowi apetyt na życie. Myślałem o Bethesdzie i Ekonie i starałem się odepchnąć od siebie stojący mi przed oczyma obraz Furii. Ostatnią rzeczą, o jakiej mogłem pamiętać, był nawiedzony weteran i jego legion lemurów. Mijając mur jego ogrodu, poczułem znajomy zapach palonych liści, ale nie zwróciłem na to uwagi, dopóki nie usłyszałem za sobą skrzypnięcia zawiasów otwieranej furtki i głosu starego ogrodnika.
– Poszukiwaczu! Chwała bogom, że w końcu wróciłeś! – wyszeptał ochryple. Sprawiał wrażenie człowieka trapionego przez jakąś nieznaną chorobę; mimo że w obramowaniu furtki miał dość miejsca na wyprostowanie się, stał w niej dziwnie pochylony. Oczy lśniły mu niezdrowo, a dolna szczęka drgała. – Pan posyłał po ciebie, ale za każdym razem goniec wracał z wiadomością, że wyszedłeś i nie wiadomo, kiedy wrócisz. Czas staje w miejscu, kiedy zjawiają się lemury. Błagam, panie, wejdź! Ocal naszego pana… i nas wszystkich!
Zza muru dochodziły teraz jęki kilku ludzi. Jakaś kobieta krzyknęła piskliwie, przewracały się jakieś ciężkie przedmioty. Co się działo w domu starego żołnierza?
– Proszę, pomóż nam! Lemury, lemury…
Stary niewolnik zrobił tak przerażoną minę, że aż się cofnąłem. Sięgnąłem za fałdy tuniki do rękojeści sztyletu. Jakiż jednak miałbym z niego pożytek w walce z kimś, kto już dawno nie żyje?
Przeszedłem przez furtkę z sercem bijącym jak oszalałe. W ogrodzie czuło się wilgoć i spaleniznę. Po mżawce wzgórza Rzymu oblepił niemal namacalny chłód, przyciskając do ziemi dymy z kominów i jakby zagęszczając nieruchomą atmosferę. Wciągnąłem do płuc drażniący haust powietrza i zakaszlałem. Z domu wybiegł mi na spotkanie weteran Sulli. Potknął się i upadł, doczołgał się do mnie na czworakach i objąwszy w pasie, spojrzał mi w oczy z wyrazem potwornej zgrozy.
– Tam! – Wskazał za siebie, na dom. – Gonią mnie! Chłopiec bez głowy, żołnierz z rozciętym brzuchem i wszyscy inni! Bogowie, ulitujcież się nade mną!
Wytężyłem wzrok, starając się przeniknąć mglistą ciemność, ale niczego nie zobaczyłem. Poczułem się nagle słabo; zakręciło mi się w głowie. To dlatego, że od rana nic nie jadłem, powiedziałem sobie. Trzeba było nie unosić się honorem, skorzystać z niechętnej gościnności Kornelii i wprosić się na posiłek. I wtedy na moich oczach kłąb dymu zaczął się rozszerzać i zmieniać kształt. Z mroku wynurzyła się ludzka twarz… wykrzywiona bólem twarz chłopca.
– Widzisz? – krzyknął żołnierz. – Patrz, jak biedny chłopak trzyma w ręku własną głowę, niczym Perseusz łeb Gorgony! Widzisz, jak się we mnie wpatruje, jak mnie milcząco oskarża?
Rzeczywiście, w ciemności i dymie zaczynałem widzieć właśnie to, co opisywał stary: bezgłowego młodzieńca, wyciągniętą w górę ręką trzymającego odciętą głowę za włosy. Zastygłem w bezruchu z otwartymi ustami. Za chłopcem zaczęły się tworzyć inne kształty; najpierw jeden, potem następne, aż wreszcie cały legion fantomów pokrytych krwią i wijących się w powietrzu jak robaki. Widok był przerażający. Uciekłbym w panice, gdybym mógł; nogi jednak jakby wrosły mi w ziemię. Żołnierz ściskał mnie za kolana, stary ogrodnik zaczął płakać i bełkotać bez sensu. Z domu dobiegały przerażone głosy i jęki innych ludzi.
– Nie słyszysz ich? – krzyknął gospodarz. – To lemury, wrzeszczą jak harpie!
Wielka, drgająca masa żywych trupów zaczęła wyć i przeraźliwie jęczeć. Chyba słychać je w całym mieście, pomyślałem.
Jak tonący człowiek, umysł w panice chwyta się czegokolwiek, żeby się ratować. Źdźbło siana pływa, ale nie utrzyma szukającego ratunku mężczyzny. Deska może mu dać nadzieję, ale pośród szalejącego nurtu najlepsza jest solidna skała. Mój mózg także gorączkowo szukał punktu oparcia w tym szaleństwie, czegokolwiek, co pomogłoby mu się uchronić przed tą przemożną, niezrozumiałą grozą. Jak powiedział stary niewolnik, czas się zatrzymał; przez to nie kończące się, rozciągnięte mgnienie kłębiły mi się w głowie potoki obrazów, wspomnień, wydarzeń i myśli. Szukałem choćby źdźbła. Szaleństwo wsysało mnie w swą czeluść, jak niewidoczny prąd w czarnej wodzie. Tonąłem… aż wreszcie nagle znalazłem swoją skałę, której mogłem się uchwycić.
– Krzak! – szepnąłem. – Gorejący krzak, który przemawia ludzkim głosem!
Myśląc, że spostrzegłem coś nowego między tłumem lemurów, żołnierz mocniej do mnie przywarł i zadygotał.
– Jaki krzak? Ach, tak, ja też go widzę…
– Nie, ten krzak w twoim ogrodzie! – krzyknąłem. – To dziwne, poskręcane drzewko między morwami, pod którym leżało tyle żółtych, krągłych liści! Ale teraz wszystkie zostały zgrabione z innymi… spalone razem z nimi w koszu… dym wisi w powietrzu…
Wywlokłem żołnierza z ogrodu na ścieżkę, po czym wróciłem po ogrodnika. Kolejno wyciągałem pozostałych. Tłoczyli się na bruku pod przeciwległym murem, drżący i zdezorientowani, z oczyma szeroko otwartymi i nabiegłymi krwią.
– Nie ma żadnych lemurów! – Chciałem krzyknąć, ale z podrażnionego gardła wydobył mi się tylko ochrypły szept.
Nad murem wciąż jednak je widziałem; tańczyły w powietrzu, dyndając wnętrznościami wypływającymi z rozciętych brzuchów i przeraźliwie chichocząc. Niewolnicy nie przestawali krzyczeć i jęczeć, ściskając się za ręce. Weteran ukrył twarz w dłoniach.
Kiedy wreszcie wszyscy nieco się uspokoili, zawiodłem ich do mego domu, gdzie skupili się w kącie ogrodu, wciąż wystraszeni, ale bezpieczni. Bethesda była zdumiona, a później zła z powodu tej niespodziewanej inwazji na pół oszalałych obcych ludzi, ale Eko był zachwycony, mogąc nie kłaść się do łóżka aż do świtu, i to w takich cudownie niesamowitych okolicznościach. Była to długa i zimna noc, przerywana atakami paniki i istnymi orgiami wzajemnego dodawania sobie ducha. Czekaliśmy na brzask i powrót normalności. Pierwsze światło nowego dnia przyniosło z sobą zimną rosę niczym eliksir spokoju dla zmysłów wciąż zmąconych przez bezsenność i zatrutych przez dym. W głowie czułem pulsowanie jak Jowiszowe gromy; miałem kaca gorszego niż kiedykolwiek po winie. Pierwszy promień słońca poraził mi oczy jak sztylet, ale już nie widziałem lemurów ani nie słyszałem ich upiornego wycia. Żołnierz, wciąż oszołomiony i wymęczony, błagał mnie o wyjaśnienia.
– Prawda objawiła mi się jak nagły błysk – odrzekłem. – Twój coroczny rytuał palenia liści i regularne pojawianie się lemurów… Dym wypełniający twój ogród i plaga upiorów… Jakoś mi się to wszystko połączyło. To dziwne drzewko nie pochodzi ani z Italii, ani z Grecji. Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięło, ale podejrzewam, że jego nasiona przywędrowały ze Wschodu, gdzie rośliny wywołujące wizje nie są rzadkością. Jest na przykład wężowe ziele z Etiopii, którego soki powodują tak straszne majaki, że doprowadzają ludzi do samobójstwa. Do ich wypicia zmusza się skazanych za świętokradztwo. Na brzegach Indusu rośnie rzeczna roślina znana z wywoływania u ludzi przedziwnych wizji. Podejrzewam jednak, że twoje drzewko jest okazem rzadkiego krzewu pochodzącego z gór na wschód od Egiptu. Bethesda zna pewną historię na jego temat.