Выбрать главу

W wyobraźni usłyszałem jak słodką muzykę brzęk sypiących się do mojej skrzyni monet. Odchrząknąłem i zacząłem w myślach liczyć: jedna dwudziesta ze stu tysięcy sesterców to pięć tysięcy, czyli pięćset sztuk złota. Powiedziałem to głośno, żeby uniknąć nieporozumień. Kwintus Fabiusz wolno skinął głową.

Pięćset sztuk złota oznaczałoby spłacone długi, naprawiony wreszcie dach mojego domu, no i mógłbym sobie pozwolić na niewolnika do ochrony, inwestycję konieczną od dawna i tylekroć odkładaną, a jeszcze nie wydałbym wszystkiego. Z drugiej strony nad tą sprawą unosił się jakiś podejrzany zapaszek. Po głębszym zastanowieniu zdecydowałem, że za sowite honorarium plus pięćset sztuk złota warto sobie zatkać nos.

Zanim opuściłem dom Fabiusza, spytałem, czy mogę zobaczyć jakiś portret zaginionego młodzieńca. Gospodarz oddalił się, pozostawiając mnie pod opieką żony. Waleria otarła łzy i nawet się blado uśmiechnęła, prowadząc mnie do innego pokoju.

– W ubiegłym roku, kiedy spędzaliśmy w Bajach wakacje, pewna artystka zwana Iają z Kyziko sportretowała całą rodzinę.

Uśmiechnęła się żywiej, wyraźnie dumna z uchwyconego przez malarkę podobieństwa. Portret był wykonany na drewnie techniką enkaustyczną. Po lewej stronie stał Kwintus Fabiusz z surową miną, po prawej słodko uśmiechnięta Waleria, a między nimi uderzająco przystojny młodzieniec o orzechowych włosach i błękitnych oczach. Nie było wątpliwości: to musiał być jej syn. Portret pokazywał go tylko do ramion, ale widać było, że ma na sobie togę.

– Czy ten portret został wykonany dla uczczenia wejścia twojego syna w wiek męski?

– Tak.

– Jest niemal równie piękny jak jego matka – stwierdziłem rzeczowo, bez pochlebstwa.

– Ludzie często komentują nasze podobieństwo.

– Rzekłbym, że usta ma po ojcu.

Waleria potrząsnęła głową.

– Spuriusz i mój syn nie są spokrewnieni.

– Nie?

– Mój pierwszy mąż zginął podczas wojny domowej. Kiedy Kwintus się ze mną ożenił, adoptował Spuriusza i uczynił go swym spadkobiercą.

– Ach, więc Spuriusz jest jego pasierbem. Czy w domu są jeszcze inne dzieci?

– Tylko on jeden. Kwintus chciał mieć więcej dzieci, ale nie wyszło. – Wzruszyła ramionami. – Ale kocha Spuriusza jak własnego syna, jestem tego pewna, choć nie zawsze to okazuje. To prawda, że czasem się kłócą, ale który ojciec i syn tego nie robią? Wiecznie się spierają o pieniądze. Przyznaję, że Spuriusz potrafi być rozrzutny, a wiadomo, że Fabiusze słyną ze skąpstwa. Ale nie zwracaj uwagi na te ostre słowa, które usłyszałeś od mojego męża. To straszne przeżycie nas oboje wyprowadza z równowagi. – Waleria odwróciła się do portretu i uśmiechnęła się smutno. – Mój mały Cezar! – szepnęła.

– Cezar?

– Och, wiesz, kogo mam na myśli. Siostrzeńca Mariusza, który ubiegłej zimy wpadł w ręce piratów i wyszedł z tego cało. Jak Spuriusz uwielbiał słuchać tej historii! Za każdym razem, kiedy widywał go na Forum, wracał do domu bez tchu i wołał od progu: „Mamo, zgadnij, kogo dziś spotkałem?” A ja się śmiałam, wiedząc, że tylko Cezar może go wprawić w takie podekscytowanie… – Usta jej zadrżały. – A teraz przez jakiś okrutny żart bogów Spuriusz sam został porwany przez piratów! Dlatego właśnie nazywam go moim małym Cezarem. Wiem, jak musi być dzielny, i modlę się o szczęśliwe zakończenie.

Następnego dnia wyjechałem do Ostii w towarzystwie zbrojnego oddziału wynajętego i wyposażonego na tę okazję przez Kwintusa Fabiusza. Składał się on z weteranów wojskowych i wyzwolonych gladiatorów, ludzi bez perspektyw, którzy za skromne wynagrodzenie gotowi są zabijać i ryzykować życie. Było nas w sumie pięćdziesięciu chłopa, stłoczonych na wąskiej łodzi płynącej z nurtem Tybru. Najemnicy zmieniali się przy wiosłach, śpiewali stare wojskowe pieśni i przechwalali się swoimi wyczynami na polu bitwy lub arenie. Gdyby wierzyć ich opowieściom, to razem wzięci musieli wyciąć w pień ludność kilku miast wielkości Rzymu.

Ich dowódcą był Marek, stary centurion Sulli, wyróżniający się paskudną blizną biegnącą od prawego policzka aż do podbródka i przecinającą usta. Być może ta rana powodowała, że mówienie sprawiało mu ból; ze świecą by szukać większego milczka niż on. Kiedy usiłowałem się dowiedzieć, jakie rozkazy otrzymał od Kwintusa Fabiusza, od razu dał mi jasno do zrozumienia, że nie dowiem się ani więcej, ani mniej niż to, co zechce mi powiedzieć, czyli w tej chwili nic.

Wśród tych ludzi byłem obcy. Odwracali wzrok, kiedy przechodziłem, a ilekroć udało mi się nawiązać z którymś rozmowę, szybko znajdował coś ważniejszego do roboty i ani się obejrzałem, jak już mówiłem w pustą przestrzeń. Był jednak jeden, który wyraźnie mnie polubił. Nazywał się Belbo. Do pewnego stopnia i on był poddany podobnemu ostracyzmowi, ponieważ był niewolnikiem Fabiusza. Pan dołączył go do oddziału ze względu na jego potężną budowę i wielką siłę. Poprzedni właściciel wyszkolił Belbona na gladiatora, ale u Fabiusza osiłek pracował w stajniach. Czuprynę miał jak kopa słomy, a zarost i owłosienie piersi rudawe. Był zdecydowanie największym mężczyzną w całej kompanii; inni dowcipkowali, że gdyby szybko przeszedł z burty na burtę, wywróciłby łódź razem z nami.

Nie spodziewałem się czegokolwiek od niego dowiedzieć, ale szybko okazało się, że Belbo wie więcej, niż sądziłem. Potwierdził, że młody Spuriusz nie był w najlepszych stosunkach z ojczymem.

– Zawsze była między nimi niechęć. Pani kocha chłopca, a on ją, ale pan nie ma do niego serca. Co jest dziwne, bo chłopak pod wieloma względami bardziej przypomina jego niż matkę, mimo że jest tylko adoptowanym synem pana.

– Naprawdę? Wygląda zupełnie jak matka.

– Tak, ma nawet taki sam głos i ruchy jak ona, ale to jakby maska, jeśli chcesz znać moje zdanie. W rzeczywistości jest tak samo surowy jak pan i równie uparty. Zapytaj jakiegoś niewolnika, który mu podpadł.

– Może w tym właśnie szkopuł – powiedziałem. – Są do siebie zbyt podobni i rywalizują o względy tej samej kobiety.

Wkrótce dopłynęliśmy do Ostii i łódź dobiła do krótkiego pomostu wystającego na rzekę niczym ostroga. Nieco dalej w dół rzeki, gdzie kończyły się nabrzeża, widać już było morze. Nad naszymi głowami krążyły mewy, a wiatr niósł zapach słonej wody. Najsilniejsi z najemników zaczęli wyładowywać skrzynie zawierające dziesięć tysięcy sztuk złota i ustawiać je na wozie, który zatoczono potem do magazynu. Połowa oddziału objęła przy nim straż. Spodziewałem się, że reszta weźmie kurs na najbliższą tawernę, ale Marek trzymał ich żelazną ręką i nikt nie ruszył się z łodzi. Czas na świętowanie będzie nazajutrz, po przekazaniu okupu.

Ja sam zamierzałem poszukać noclegu „Pod Latającą Rybą”, w tawernie, o której Spuriusz wspominał w liście. Powiedziałem Markowi, że chcę zabrać ze sobą Belbona.

– Nie. Niewolnik zostanie tutaj – odparł.

– Potrzebuję go do ochrony.

– Kwintus Fabiusz nic o tym nie mówił. Nie możesz zwracać na siebie uwagi.

– Bez niewolnika będę się bardziej wyróżniał.

Marek zastanowił się nad tym przez chwilę, po czym się zgodził.

– I bardzo dobrze! – krzyknął któryś z najemników. – Olbrzym zajmuje miejsca za trzech!

Belbo zaśmiał się na to jowialnie, nie widząc w tym złośliwości.

Znalazłem „Latającą Rybę” na nabrzeżu od strony morza, gdzie kotwiczyły większe statki. Na parterze mieściła się tawerna i stajnia, na piętrze były do wynajęcia ciasne pokoiki. Wybrałem jeden z nich, zamówiłem dla nas obu smaczny posiłek z gotowanej ryby i małży, a potem wybrałem się na długi spacer po mieście, chcąc odświeżyć w pamięci rozkład uliczek. Upłynęło wiele czasu, odkąd ostatni raz byłem w Ostii.