Выбрать главу

O zachodzie słońca, kiedy horyzont rozbłysnął feerią złotych i purpurowych deseni, zasiadłem na nabrzeżu, prowadząc zdawkową konwersację z Belbonem i przyglądając się rozmaitym statkom i stateczkom cumującym przy brzegu lub kotwiczącym na głębszej wodzie. W większości były to łodzie rybackie i galery towarowe, ale znalazł się tam też okręt wojenny pomalowany na czerwono i najeżony rzędami wioseł. Jego dziób zdobił olbrzymi barani łeb z brązu, połyskujący krwawo w blasku zachodzącego słońca.

Raczyliśmy się winem ze skórzanego bukłaka, Belbo był więc bardzo rozmowny. Po jakimś czasie spytałem go, jakie rozkazy otrzymał centurion Marek od jego pana. Niewolnik odpowiedział bez wahania:

– Mamy zabić tych piratów.

– Ot, tak po prostu?

– No, oczywiście mamy uważać, żeby chłopakowi nic się nie stało, ale piraci nie mogą ujść cało.

– Nie macie ich pochwycić i postawić przed rzymskim sądem?

– Nie. Pan kazał ich wybić na miejscu co do jednego.

Skinąłem poważnie głową.

– A będziesz mógł to zrobić, Belbonie, jeśli zajdzie potrzeba?

– Zabić człowieka? – Wzruszył ramionami. – Nie jestem taki, jak niektórzy na łodzi. Nie zabijałem ludzi setkami.

– Podejrzewam, że większość z nich znacznie przesadzała w swoich opowieściach.

– Tak? Ale ja nie byłem gladiatorem długo. Nie zabiłem wielu przeciwników.

– A ilu?

– Tylko… – zmarszczył czoło, licząc w pamięci -…może dwudziestu czy trzydziestu.

Następnego ranka wstałem wcześnie i włożyłem czerwoną tunikę, zgodnie z instrukcjami w liście Spuriusza. Zanim zszedłem na dół, do tawerny, poleciłem Belbonowi znaleźć sobie miejsce przed budynkiem, skąd mógłby obserwować wejście.

– Jeśli wyjdę, idź za mną, ale trzymaj się z dala. Potrafisz to zrobić, nie rzucając się w oczy?

Kiwnął tylko głową. Popatrzyłem na jego słomiane włosy i zwalistą sylwetkę; miałem co do tego poważne wątpliwości.

Kiedy ustąpił poranny chłód, karczmarz podciągnął zasłony, wpuszczając do środka świeże powietrze i słońce. Na nabrzeżu zaczął się ruch. Siedziałem cierpliwie pod samym skrajem dachu tawerny i patrzyłem na przechodzących kupców i marynarzy. Kawałek dalej Belbo stanął w cieniu, oparty o jakąś szopę. Krowi wyraz jego twarzy i to, że z trudem utrzymywał oczy otwarte, nadawało mu wygląd leniwego sługi, który jak najdłużej pragnie unikać swego pana i uszczknąć dla siebie jeszcze kilka chwil snu. Ten kamuflaż był tak przekonujący, że albo w Belbonie drzemał talent aktorski, albo też olbrzym był naprawdę tak tępy, na jakiego wyglądał.

Nie musiałem długo czekać. Do tawerny wszedł młody mężczyzna, nieledwie chłopiec. Zmrużył oczy, starając się dostosować wzrok do ciemniejszego wnętrza. Gdy postrzegł moją czerwoną tunikę, ruszył wprost ku mnie.

– Kto cię przysłał? – spytał bez wstępów.

Jego akcent był raczej grecki niż cylicyjski.

– Kwintus Fabiusz – odrzekłem.

Kiwnął głową, po czym jął mi się przyglądać. Miał pociągłą, wyraźnie nawykłą do słońca i wiatru twarz, okoloną długimi czarnymi włosami i brodą. W zielonych oczach czaiła się jakaś dzikość. Na ogorzałych policzkach i kończynach nie zobaczyłem żadnych blizn, których można by się spodziewać u zatwardziałego pirata. Nie było też po nim widać typowej dla takich ludzi determinacji i okrucieństwa.

– Nazywam się Gordianus. A jak mam się zwracać do ciebie?

Wydawał się zaskoczony pytaniem o imię.

– Kleon – powiedział tonem świadczącym o tym, że chętnie by podał fałszywe, ale żadne nie przyszło mu do głowy. Imię, podobnie jak rysy twarzy, też było greckie.

– Jesteśmy tu z tego samego powodu, prawda? – spytałem, przyglądając mu się z powątpiewaniem.

– Tak, przyszedłem po okup – potwierdził. – Gdzie go masz?

– Gdzie jest chłopak?

– W bezpiecznym miejscu.

– Muszę mieć pewność, że żyje.

– Mogę cię do niego zabrać choćby zaraz, jeśli chcesz.

– Chcę.

– Chodź więc ze mną.

Wyszliśmy z tawerny i przez jakiś czas szliśmy nabrzeżem, potem skręciliśmy w wąską uliczkę między dwoma rzędami magazynów. Kleon szedł szybko i zaczął raptownie zmieniać kierunek na każdym skrzyżowaniu, czasami zawracając w stronę morza. Spodziewałem się lada chwila wpaść na Belbona, ale nigdzie nie było go widać. Albo był szczególnie uzdolnionym szpiegiem, albo po prostu go zgubiliśmy. W końcu stanęliśmy przy jakimś wozie, którego dno zakryte było płachtą z grubego płótna. Kleon rozejrzał się nerwowo, po czym pchnął mnie ku wozowi i kazał wsunąć się pod płótno. Gdy tylko to zrobiłem, woźnica strzelił z bata i ruszyliśmy. Ze swojej pozycji nie widziałem absolutnie nic, a wóz tyle razy skręcał, że szybko straciłem orientację i dałem za wygraną, zaprzestając prób zapamiętania drogi. W końcu stanęliśmy. Zaskrzypiały zawiasy, wóz podjechał jeszcze kawałek i usłyszałem trzask zamykanych wrót. Jeszcze zanim ściągnięto ze mnie płachtę, po zapachu siana i nawozu domyśliłem się, że jesteśmy w stajni. Czułem też w powietrzu morską sól; nie odjechaliśmy zatem daleko w głąb lądu. Usiadłem i rozejrzałem się. Wysokie pomieszczenie oświetlało tylko kilka promieni słońca wpadających przez dziury po sękach. Zerknąłem na woźnicę, który szybko odwrócił twarz. Kleon chwycił mnie za ramię.

– Chciałeś zobaczyć chłopca?

Zeskoczyłem z wozu i ruszyłem za nim. Zatrzymał się przed jedną z końskich zagród. Na nasz widok z kupki siana podniosła się postać w ciemnej tunice. Nawet w tym mdłym świetle poznałem młodzieńca z portretu. Spuriusz był jeszcze bardziej podobny do Walerii, niż myślałem, ale jej cera była mlecznobiała, a on miał twarz ogorzałą od słońca, przez co jego oczy i zęby błyszczały jak alabaster. Waleria często miała minę wyrażającą niepokój i melancholię, jej syn wyglądał na ironicznie ubawionego. Na portrecie malarka uwieczniła go z resztkami dziecięcej pulchności; teraz był szczuplejszy i było mu z tym bardziej do twarzy. Czy cierpiał? Nie widać było po nim tego zastraszenia, jakiego można by się spodziewać po torturowanym młodym człowieku. Sprawiał wrażenie, że jest na przedłużających się wakacjach. Kiedy się odezwał, zabrzmiało to jednak bardzo konkretnie.

– Czemu to trwało tak długo? – warknął.

Kleon wzruszył ramionami z głupią miną. Jeżeli ten chłopak chce naśladować zuchowatość Cezara, to czyżby mu się udawało? Spuriusz popatrzył na mnie sceptycznie.

– Kim jesteś? – zapytał.

– Nazywam się Gordianus. Twój ojciec przysłał mnie z okupem za ciebie.

– Sam też tu przyjechał?

Zawahałem się,

– Nie – powiedziałem w końcu, wskazując ruchem głowy na pirata i starając się bez słów zasugerować Spuriuszowi, że nie powinniśmy wdawać się w szczegóły w obecności jego porywaczy.

– Przywiozłeś te pieniądze?

– Są gdzie indziej. Chciałem najpierw cię zobaczyć.

– Dobrze. Przekaż je więc tym barbarzyńcom i zabierz mnie stąd. Mam po dziurki w nosie przestawania z hołotą. Czas wracać do Rzymu, gdzie można się rozkoszować ciekawą konwersacją i dobrym jadłem! – Założył ręce na piersi. – No, bierz się do dzieła! Piraci są wszędzie dookoła, tylko ich nie widać. Niech ci się nie zdaje, że nie zabiliby nas obu z przyjemnością, gdybyś tylko dał im pretekst. Krwawe bestie! Widzisz, że jestem cały i zdrowy. Jak dostaną okup, uwolnią mnie. Ruszajcie więc obydwaj. Pospieszcie się!

Wróciłem na wóz. Kleon znów nakrył mnie płachtą, potem usłyszałem skrzypienie otwieranych drzwi i wóz zaczął się toczyć. I znów kluczyliśmy bez końca, zanim się zatrzymaliśmy. Zacisnąłem powieki przed nagłą jasnością, kiedy ściągnięto ze mnie nakrycie i stanąłem na ulicy. Byliśmy w tym samym miejscu, skąd wyruszyliśmy: na nabrzeżu, niedaleko „Latającej Ryby”. Kiedy szliśmy do tawerny, zakląłem w duchu, widząc Belbona tam, gdzie go zostawiłem, opartego o szopę i z zamkniętymi oczami! Czyżby w ogóle nas nie śledził, tylko przedrzemał cały ten epizod na stojąco?