Выбрать главу

Dwaj rybacy chwytali już za wiosła, trzeci wychylony przez burtę ponaglał krzykiem Kleona. Młody Grek jakoś podźwignął się na czworaki, ale nie mógł wstać. Omiotłem wzrokiem atakujący oddział, rybaków i Spuriusza. Chłopak stał niedaleko od Kleona z założonymi rękami i zdegustowaną miną, jakby oglądał jakąś mało zabawną komedię.

– Na Herkulesa, Spuriuszu, czemu przynajmniej nie pomożesz mu wstać? – krzyknąłem, rzucając się, by zrobić to sam.

Kleon podniósł się na nogi, zatoczył się, ale nie upadł. Pchnąłem go w kierunku łodzi.

– Biegnij! – ponagliłem go. – Pędź do nich, jeśli nie chcesz być trupem!

Posłuchał mojej rady i po chwili z pluskiem brodził po płyciźnie. Nagle się zatrzymał. Łódź już odpływała, ale on odwrócił się i patrzył na Spuriusza, który odpowiedział mu ironicznym uśmiechem.

– Biegnij, głupcze! – wrzasnąłem.

Rybacy też coś wołali, wiosłując co sił. Dopóki jednak Spuriusz odwzajemniał mu spojrzenie, Kleon stał jak przyrośnięty, walcząc z nadbiegającymi falami, które usiłowały zbić go z nóg. Na jego twarzy malowało się nieopisane cierpienie. Podbiegłem do Spuriusza, złapałem go za ramiona i wykręciłem w inną stronę.

– Zabieraj ode mnie łapy! – warknął i wyrwał mi się.

Urok jednak już prysł. Kleon jakby się obudził. Rysy mu stwardniały; odwrócił się i rzucił w wodę, płynąc za oddalającą się łodzią. Opadłem na kolana, trzymając się za krwawiące ramię. W chwilę później Marek i jego ludzie wpadli na plażę, wymachując mieczami. Centurion upewnił się, że Spuriusz jest cały i zdrowy, po czym wylał cały gniew na mnie.

– Pozwoliłeś jednemu z nich umknąć! Widziałem, jak pomagasz mu wstać! Słyszałem, jak każesz mu uciekać!

– Zamknij się, Marku. Nic nie rozumiesz.

– Rozumiem, że nam uchodzą. Są już za daleko, żeby za nimi płynąć. A zresztą, może to i dobrze. Pozwolimy im dotrzeć do statku i wtedy Karmazynowy Baran załatwi ich wszystkich hurtem.

Jeszcze się nie zacząłem zastanawiać nad znaczeniem jego słów, gdy Belbo krzyknął coś, wskazując na wodę. Kleon w końcu dogonił łódź i jego przyjaciele wciągali go na burtę. Coś jednak było nie w porządku; ciężko załadowana łupinka zaczynała się przechylać. Doświadczeni rybacy powinni dać sobie z tym radę, ale musieli ulec panice. W jednej chwili łódź przewróciła się do góry dnem.

Marek wydał z siebie wilcze warknięcie, Spuriusz jęknął głośno. Obaj naraz krzyknęli:

– Złoto!

Dalej od brzegu załoga statku rybackiego gorączkowo podnosiła żagiel. Nie wahają się porzucić przyjaciół, pomyślałem; a potem zrozumiałem przyczynę ich pośpiechu. Zauważyli zbliżający się okręt wcześniej niż my na plaży. Była to owa czerwona galera, którą widziałem w Ostii. Połyskujące w słońcu wiosła poruszały się jednostajnym, zgodnym rytmem; barani łeb z brązu nurzał się w spienionych przed dziobem falach. Bez wątpienia był to Karmazynowy Baran, jak go nazwał Marek. Gdy tylko okręt po minięciu cypla zatoczki znalazł się w polu naszego widzenia, centurion dał znak swojemu człowiekowi na posterunku na wzgórzu, który natychmiast zaczął wymachiwać czerwoną peleryną – najwyraźniej był to sygnał, że Spuriusz jest uratowany i można zaczynać akcję przeciwko piratom.

Wydaje się niemożliwe, że to, co zaszło potem, mogło być przez kogokolwiek zaplanowane; ale to samo można powiedzieć o całej tej katastrofalnej historii. Z pewnością zamiarem Karmazynowego Barana było odcięcie atakowanemu statkowi odwrotu i wdarcie się na jego pokład w celu odebrania złota. Taki manewr dla kapitana okrętu wojennego powinien być łatwy, ale nie brał on pod uwagę działań nieszczęsnych rybaków. Jak wcześniej ich koledzy na łódce, tak i oni wpadli w panikę. Kiedy Karmazynowy Baran podchodził do abordażu, statek zrobił gwałtowny zwrot, jakby celowo wystawiając się na cios na podobieństwo gladiatora rzucającego się na miecz przeciwnika. Masywny barani łeb uderzył go w sam środek prawej burty. Usłyszeliśmy huk zderzenia, trzask łamanego drewna i krzyki rybaków. Żagiel zachwiał się i opadł na pokład. Stateczek przełamał się na śródokręciu i zniknął pod wodą tak szybko, że ledwo zdążyłem pojąć grozę sytuacji.

– Na bogów! – wymamrotał Belbo.

– Złoto! – syknął Marek.

– Tyle pieniędzy… – westchnął żałośnie Spuriusz.

Mężczyźni z wywróconej łodzi, którzy płynęli do swego statku, teraz zatrzymali się w wodzie, złapani jak w pułapkę między okrętem i ludźmi Marka na brzegu.

– Muszą kiedyś wyleźć na ląd – mruknął centurion. – Tak samo jak ci, którzy przeżyli zatonięcie statku. Obsadzimy plażę i wybijemy ich sztuka po sztuce, jak będą wychodzić z wody. Ludzie! Słuchajcie mnie! – zwrócił się do swego oddziału.

– Nie, Marku! – Podniosłem się z piasku, ściskając zranione ramię. – Nie możesz ich zabić! Porwanie było sfingowane.

– Sfingowane, powiadasz? A stracone złoto? To też według ciebie iluzja?

– Ale ci ludzie nie są piratami. To prości rybacy. Spuriusz ich do tego namówił. Działali pod jego rozkazami.

– Oszukali Kwintusa Fabiusza.

– Ale nie zasłużyli na śmierć!

– Nie tobie o tym decydować. Nie wtrącaj się, Poszukiwaczu, w nie swoje sprawy.

– Nie! – Podbiegłem na brzeg. Rozproszeni rybacy walczyli z falami; byli zbyt daleko, żebym rozpoznał wśród nich Kleona. Przyłożyłem dłonie do ust i krzyknąłem na cały głos: – Zostańcie tam! Zabiją was, jeśli wyjdziecie na brzeg!

Coś uderzyło mnie w tył głowy. Morze i niebo zlały się w jeden jaskrawy blask, który wybuchnął i równie nagle zgasł, ustępując całkowitej ciemności.

Ocknąłem się z pulsującym bólem głowy i tępym rwaniem w prawym ramieniu. Sięgnąłem dłonią do czoła i stwierdziłem, że mam założony bandaż. Ręka też była opatrzona.

– Nareszcie się obudziłeś! – Belbo pochylał się nade mną z wypisaną na twarzy ulgą. – Już zaczynałem myśleć, że…

– Kleon… i inni…

– Sza! Połóż się. Znów krew ci pójdzie z rany. Znam się na tym; nauczyłem się czegoś o ranach, kiedy byłem gladiatorem. Głodny? To najlepsze lekarstwo, porządnie się najeść. Przywraca ci ogień w żyłach.

– Tak, jestem głodny. I chce mi się pić.

– No, to jesteś we właściwym miejscu. „Pod Latającą Rybą” mają wszystko, czego twój brzuch potrzebuje.

Rozejrzałem się po ciasnym pokoiku. Zaczynało mi się rozjaśniać w głowie.

– Gdzie jest Spuriusz? I Marek?

– Wczoraj odjechali do Rzymu. Marek chciał, żebym wracał z nimi, ale odmówiłem. Ktoś musiał zostać z tobą. Pan mnie zrozumie.

Dotknąłem ostrożnie skroni.

– Ktoś mi zdrowo przyłożył – mruknąłem.

Belbo kiwnął głową.

– Marek?

– Nie, Spuriusz. Uderzył cię kamieniem. Byłby to zrobił jeszcze raz, kiedy upadłeś, ale go powstrzymałem, a potem stanąłem nad tobą, żeby cię przed nim pilnować.