Выбрать главу

Lucjusz podziękował mu cicho, niewolnik zaś odpowiedział jakąś formułką, ale nic do mnie z tego nie dotarło. I ja, i Eko staliśmy na pół oślepieni nagłym blaskiem srebra. Zdawało mi się, że przed nami zapłonął zimny, biały ogień, drżące, tańczące i skrzące się płomienie. Zerknąłem na chłopca i ujrzałem na jego zdziwionej twarzy plamy odbitego blasku, szybko jednak wróciłem spojrzeniem do roztaczających się przed nami wspaniałości.

Meblem, o który uderzył się nasz gospodarz, był drewniany kufer wysoki do pół uda. Świetne rękodzieło, pięknie wykonane, inkrustowane kawałkami muszli i obsydianu. Wieko było nakryte czerwoną tkaniną, na której ułożono najbardziej oszałamiającą kolekcję srebrnych wyrobów, jaką w życiu widziałem.

– Wspaniałe, prawda? – spytał Lucjusz.

Skinąłem tylko głową, nie mogąc wydobyć z siebie głosu.

– Popatrz na dzbanek! – Lucjusz nie krył entuzjazmu. – Jaki elegancki kształt… Widzisz uchwyt? Ma formę kariatydy zasłaniającej twarz.

Dzbanek był rzeczywiście wspaniały, podobnie jak srebrny grzebień wykładany krwawnikiem i taka sama szczotka, na której grzbiecie artysta umieścił relief z satyrem podglądającym nimfy w kąpieli. Obok naszyjnika z bursztynem leżał inny z lapisem, a dalej z hebanem; każdy z nich miał do kompletu bransoletki i kolczyki. Były tam też dwa puchary ze scenami myśliwskimi wygrawerowanymi na podstawach i dwa inne zdobione greckim wzorem geometrycznym. Największe wrażenie robiła jednak wielka taca o średnicy równej męskiemu ramieniu. Jej brzeg zdobiły ryte liście akantu, pośrodku zaś bożek uciechy Sylen szalał wśród licznego towarzystwa faunów i nimf. Kiedy Lucjusz się odwrócił, Eko wskazał palcem na twarz wyrytego w srebrze bożka, a potem na naszego gospodarza. Musiałem stłumić uśmiech; co prawda o wszystkich wyobrażeniach Sylena można by powiedzieć, że przypominają Lucjusza Klaudiusza, z racji ich nieodmiennie pulchnych ciał zwieńczonych okrągłymi jak księżyc głowami, ale ten z tacy był zbyt do niego podobny, żeby to było niezamierzone.

– Chyba musiałeś to wszystko specjalnie dla siebie zamówić – powiedziałem.

– Tak, dałem zlecenie jednemu z warsztatów na ulicy Złotników. Te przedmioty stanowią dowód, przynajmniej według mnie, że tu, w Rzymie, można znaleźć równie wysokiej jakości rękodzieła jak te importowane choćby z Aleksandrii.

– Owszem – zgodziłem się. – Jeśli ma się sakiewkę odpowiednio wypchaną, żeby za nie zapłacić.

– Cóż, to może pewna rozrzutność z mojej strony – przyznał Lucjusz. – Ale surowiec był sprowadzony z Hiszpanii zamiast ze Wschodu, co obniżyło koszty. Ale warto było trochę wydać, żeby ujrzeć miny moich kuzynów, kiedy zobaczą, co im daję na Saturnalia. Tradycja każe darowywać srebro…

– Jeśli kogoś na to stać – mruknąłem pod nosem.

– …ale dawniej niektórzy krewni nazywali mnie skąpcem. No cóż, nie mam żony ani dzieci, więc pewnie nie nauczyłem się rozpieszczać otoczenia swoim bogactwem. A kiedy się jest kawalerem, trudno też czasem wyczuć ducha tych świąt. Ale nie tym razem! W tym roku poszedłem na całość, jak widzisz.

– Trzeba ci to przyznać – zgodziłem się, myśląc przy tym, że nawet zblazowani bogaci patrycjusze jak ci z klanu Klaudiuszów będą pod wrażeniem jego szczodrości.

Lucjusz stał przez chwilę nieruchomo, ciesząc oko naczyniami i biżuterią na czerwonym suknie, po czym odwrócił się do niewolnika czekającego dyskretnie obok.

– Ale co to ma znaczyć, Stefanosie? Co tu robisz w ciemnościach, skoro dzień jest taki piękny? Powinieneś być na mieście i dokazywać razem z innymi.

– Dokazywać, panie? – powtórzył sucho zagadnięty, jakby chciał dać do zrozumienia, że prawdopodobieństwo takiego jego zachowania jest znikome.

– Wiesz, o czym mówię. Trzeba było wyjść i sobie poużywać życia.

– Używam sobie wystarczająco tu, w domu.

– No, to się zabawić. – Lucjusz nie dawał za wygraną.

– Zapewniam cię, panie, że potrafię równie dobrze bawić się na miejscu, jak gdziekolwiek indziej.

Wydawało mi się wątpliwe, aby Stefanos mógł być rozbawiony w jakichkolwiek okolicznościach.

– Niech ci będzie! – Lucjusz się roześmiał. – Rób, co chcesz, Stefanosie. W końcu na tym właśnie to święto polega!

Raz jeszcze stanął przy kufrze i delikatnie pogładził dzbanek, na który najpierw zwrócił moją uwagę i do którego wydawał się szczególnie przywiązany. Po chwili zaprowadził nas do atrium i zaproponował po kubku wina.

– Ale dobrze rozwodnionego – zastrzegłem. – To znaczy, jeśli chodzi o Ekona…

Lucjusz z prostego srebrnego dzbanka nalał nam pieniącego się czerwonego wina. Eko zmarszczył brwi, ale wyciągnął rękę z kubkiem, zdecydowany brać, co dają. Wiedziałem z doświadczenia, że Lucjusz trzyma w piwnicy wyłącznie najlepsze gatunki i roczniki, dla siebie więc zostawiłem wino prawie nie rozcieńczone, żeby móc się w pełni delektować jego bukietem. Jak na człowieka tak nawykłego do korzystania z posług, nasz gospodarz nad podziw dobrze nas obsłużył, po czym nalał sobie i usiadł z nami.

– Biorąc pod uwagę, jak ciężko pracujesz, Gordianusie, przypuszczam, że tym bardziej się rozkoszujesz świąteczną bezczynnością.

– Właściwie to często bywam bardziej zajęty w święta niż w zwykłe dni.

– Naprawdę?

– Przestępcy nie korzystają ze świąt. Albo raczej korzystają najwięcej. Nie masz pojęcia, ile wtedy zdarza się kradzieży i morderstw, nie mówiąc o różnych niedyskrecjach i niewiernościach.

– Ciekawe dlaczego?

Wzruszyłem ramionami.

– Normalne ograniczenia w społeczeństwie nie obowiązują. Ludzie stają się bardziej podatni na pokusy i robią rzeczy, o których na co dzień by nie pomyśleli. Przyczyny są różne: chciwość, złośliwość, a choćby zwykły żart. Rodziny się spotykają, czy się lubią, czy nie; już to może doprowadzić do rozbicia paru głów. Wydatki na zabawę mogą przywieść nawet bogatego człowieka do desperackich czynów. A jeśli chodzi o tych, którzy mają przestępcze skłonności, zważ, o ile łatwiejszy staje się ich fach podczas świąt, gdy ludzie są mniej ostrożni i na dodatek głupieją od nadmiaru wina i jedzenia. O, rzymskie święta są zaproszeniem do przestępstw, a dla mnie często najbardziej pracowitymi dniami w roku.

– W takim razie mam szczęście, mogąc cieszyć się dzisiaj twoim towarzystwem, Gordianusie! – Lucjusz podniósł kubek w niemym toaście.

W tej chwili dobiegł nas odgłos otwieranych drzwi, a w ślad za nim głośna rozmowa. Do atrium weszło niepewnym krokiem dwóch młodych niewolników. Policzki mieli od zimna równie czerwone jak filcowe czapki na ich głowach. Przekrwione oczy świadczyły o ilości wypitego wina, ale na widok pana obydwaj zdołali stanąć prosto.

– Tropsusie, Zotikusie, mam nadzieję, że się dobrze bawicie! – zawołał przyjaźnie Lucjusz.

Tropsus, smukły, jasnowłosy chłopak, nagle zesztywniał, nie wiedząc, jak się zachować, za to jego towarzysz, krępy brunet, wybuchnął śmiechem i z dzikim okrzykiem pobiegł przez atrium na tyły domu.

– Tak, panie, bardzo dobrze – wykrztusił w końcu Tropsus, przestępując z nogi na nogę i wyraźnie czekając na pozwolenie odejścia.

Lucjusz rzucił w niego skórką od chleba i ze śmiechem kazał mu biec za Zotikusem. Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu, sącząc znakomite wino.

– Trzeba przyznać, że usilnie starasz się zachowywać swobodnie, Lucjuszu – powiedziałem z przekąsem. – Nawet jeśli wprawia to biednego niewolnika w zakłopotanie.

– Tropsus jest u mnie od niedawna i nie rozumie, że to Saturnalia! – wyjaśnił, kończąc drugi kubek wina i sięgając znowu po dzbanek.