Выбрать главу

Odwróciłem się do Ekona, spodziewając się od niego porozumiewawczego mrugnięcia, ale on patrzył w stronę, gdzie zniknęli dwaj niewolnicy.

– A czy posuniesz się w tej nieformalności nawet do usługiwania im przy kolacji? – spytałem Lucjusza, przypominając sobie oburzenie Cycerona na takie zamiany ról.

– No, nie… w domu jest tylu niewolników, a ja tylko jeden, Gordianusie! Poza tym będę już zmęczony wizytami u kuzynów i wręczaniem prezentów. Ale pozwalam im rozsiąść się na sofach jak gościom i obsługiwać się nawzajem, a sam jem kolację w sypialni. Zawsze im się podoba ta gra, jak można sądzić po hałasie, jaki panuje w jadalni. A ty? Będziesz udawał sługę swoich sług?

– Mam ich tylko dwoje.

– Ach, tak, słoniowatego Belbona i oczywiście tę egipską nałożnicę. Któryż mężczyzna mógłby odmówić służby u pięknej Bethesdy? – Lucjusz westchnął, a potem zadrżał; zawsze był nią oczarowany, ale też czuł przed nią respekt.

– Owszem, pójdziemy z Ekonem od ciebie prosto do domu, żeby przygotować dla nich kolację – odrzekłem. – Zanim ludzie wylegną na ulice z zapalonymi świecami, zdążymy ją podać, a oni będą sobie leżeć rozparci na sofach.

– Cudownie! Chętnie przyjdę na to popatrzeć.

– Możesz przyjść, ale pod warunkiem że będziesz nosił tace jak każdy obywatel w moim domu.

– Hmm…

W tym momencie dostrzegłem kątem oka, jak Eko gwałtownie zwraca głowę ku przeciwnej stronie atrium. Chłopak ma doskonały słuch, nic więc dziwnego, że usłyszał kroki niewolnika wcześniej niż my. W sekundę później z domu wybiegł Tropsus. Był wyraźnie wstrząśnięty; otworzył usta, ale słowa więzły mu w gardle.

– No, Tropsusie, o co chodzi? – spytał Lucjusz, marszcząc brwi.

– Stało się coś strasznego, panie!

– Tak?

– Stary Stefanos, panie…

– Wykrztuś to wreszcie!

Niewolnik złożył dłonie i zrobił błagalną minę.

– Proszę, panie, chodź i sam zobacz!

– Ciekawe, co też może być tak straszne, że tak chłopakowi mowę odebrało? – rzekł Lucjusz beztrosko, gramoląc się z krzesła. – Chodźmy, Gordianusie, pewnie to coś w sam raz dla ciebie – dodał ze śmiechem.

Przestało nam jednak być do śmiechu, kiedy w ślad za Tropsusem weszliśmy do pokoju, w którym Lucjusz prezentował nam swą kolekcję srebrnych wyrobów. Wszystkie okiennice były teraz zamknięte poza jedną, najbliżej skrzyni. Wpadające przez okno blade światło ukazało nam tragedię, która spowodowała zaniemówienie niewolnika. Czerwone sukno wciąż leżało na kufrze, ale zmięte, całe srebro zaś zniknęło! Na podłodze leżał nieruchomo Stefanos z rękami przyciśniętymi do piersi. Na czole miał głęboką krwawą ranę i choć oczy pozostały szeroko otwarte, to widziałem już w życiu dość zwłok, by się od razu zorientować, że stary na zawsze opuścił służbę u Lucjusza Klaudiusza.

– Na Herkulesa, co się stało? – krzyknął jego pan. – Moje srebro! I Stefanos… czy on…

Eko przyklęknął, by sprawdzić puls, potem przyłożył ucho do ust leżącego. Po chwili podniósł na nas wzrok i posępnie pokręcił głową.

– Ale co się stało? – powtórzył Lucjusz. – Tropsusie, co ci o tym wiadomo?

– Nic, panie! Wszedłem do pokoju i zastałem wszystko tak, jak to teraz wygląda, a potem od razu poszedłem po ciebie.

– A Zotikus? Gdzie on jest?

– Nie wiem, panie.

– Jak to nie wiesz? Wróciliście przecież razem!

– Tak, ale ja musiałem sobie ulżyć, poszedłem więc do toalety po drugiej stronie domu. Potem zacząłem szukać Zotikusa, ale nigdzie go nie było.

– No to go szukaj!

Tropsus potulnie odwrócił się do wyjścia.

– Nie, zaczekaj – powiedziałem. – Zdaje się, że nie ma pośpiechu z poszukiwaniami, jeśli on rzeczywiście jeszcze jest w domu. Myślę, że bardziej interesujące jest to, dlaczego w ogóle tu wszedłeś, Tropsusie.

– Bo szukałem Zotikusa, jak mówiłem. – Niewolnik spuścił oczy.

– Ale dlaczego tutaj? To jest jeden z prywatnych pokojów twojego pana. Nie sądzę, aby ktokolwiek miał prawo tu zaglądać poza Stefanosem, albo może dziewczyną do sprzątania. Skąd ci przyszło do głowy, że on tu może być?

– Ja… zdawało mi się, że coś słyszę.

– Co to było?

Tropsus skrzywił się boleśnie.

– Zdawało mi się, że ktoś się… śmieje.

Eko nagle klasnął w dłonie, żeby zwrócić na siebie uwagę, i szybko kiwnął parę razy głową.

– Ty też słyszałeś śmiech, Ekonie?

Znów kiwnął głową, po czym pokazał na migi, że odgłos docierał słabo, jakby z daleka.

– Czy ten śmiech dobiegał z tego pokoju, Tropsusie? – spytałem.

– Tak myślałem. Najpierw śmiech, później… jakiś grzechot i uderzenie, niezbyt głośne.

Spojrzałem na Ekona, który ściągnął usta i wzruszył ramionami. I on słyszał coś w głębi domu, ale dźwięk był nieokreślony.

– Czy to Zotikus się śmiał?

– Chyba tak – odrzekł Tropsus bez przekonania.

– Ejże, Tropsusie! Był to Zotikus czy nie? Chyba znasz jego śmiech? Obaj rechotaliście zdrowo, wróciwszy do domu.

– Brzmiało to inaczej, ale myślę, że musiał to być on, chyba że w domu jest jeszcze ktoś inny.

– Nikogo innego nie ma – rzekł Lucjusz. – Tego jestem pewien.

– Ktoś mógł wejść z zewnątrz. – Podszedłem do okna. – Dziwne… Ten skobel jest złamany. Czy to jakieś stare uszkodzenie?

– Nie sądzę – odparł Lucjusz.

– Co jest za tym oknem?

– Mały ogródek.

– A za nim?

– Z trzech stron otaczają go ściany domu, czwartą jest mur.

– A za murem? – pytałem cierpliwie.

– Ulica. Ach, wiem już, co masz na myśli. No tak, przypuszczam, że ktoś młody i sprawny mógłby wspiąć się po murze i włamać do domu.

– Czy na ten mur można wejść także od ogrodu?

– Pewnie tak.

– Nawet z workiem srebra na ramieniu?

– Gordianusie, nie myślisz chyba, że Zotikus…

– Mam nadzieję, że nie, ale zdarzały się już dziwniejsze rzeczy, kiedy niewolnik posmakuje ociupinki wolności, przyjemności z wydania paru miedziaków i trochę za dużo wina.

– Fortuno litościwa! – jęknął Lucjusz. – Moje srebro! – Podszedł do skrzyni i wyciągnął rękę, jakby chciał dotknąć nie istniejących naczyń. – Dzbanek, naszyjniki, puchary… wszystko stracone!

– Nie widzę narzędzia zbrodni – powiedziałem, rozglądając się po pokoju. – Być może morderca użył jednego z ukradzionych przedmiotów, aby uciszyć Stefanosa. Czegoś z prostym i wąskim brzegiem, sądząc po ranie. Może uderzył go tacą?

– Jakież to straszne! Biedny Stefanos… – Lucjusz położył dłonie na skrzyni i raptownie je cofnął z okrzykiem zgrozy; na rękach miał ślady świeżej krwi.

– Skąd się to wzięło? – spytałem.

– Sukno jest mokre. W tym świetle trudno to zobaczyć, zwłaszcza, że materiał jest czerwony, ale jest na nim plama krwi.

– Spróbujmy je ułożyć tak, jak leżało przedtem.

Lucjusz poprawił przekrzywione sukno; krwawa plama znalazła się tuż przy krawędzi mebla.

– Jak gdyby uderzył się o kant, upadając – zauważył.

– Tak. Upadając… albo popchnięty przez kogoś.

Tropsus odchrząknął i spytał nieśmiało:

– Panie, czy mam teraz poszukać Zotikusa?

– Razem go poszukamy – odrzekł Lucjusz.

Szybkie przeszukanie pomieszczeń niewolników nie dało rezultatu. Zotikusa nie było w domu. Wróciliśmy na miejsce zdarzenia.

– Może pójdę go szukać na ulicach, panie?

Drżenie w głosie Tropsusa świadczyło, że dobrze sobie zdaje sprawę, w jakim znalazł się położeniu. Jeśli Zotikus popełnił morderstwo i kradzież, czyż nie jest prawdopodobne, że jako jego przyjaciel był wspólnikiem w przestępstwie? Nawet gdyby był zupełnie niewinny, to w myśl prawa zeznania niewolników muszą być składane na torturach. Jeżeli srebro się nie znajdzie i sprawa nie zostanie szybko rozwiązana, to Tropsusa czekają nader nieprzyjemne chwile. Mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz ma dobre serce, ale pochodzi z bardzo starego patrycjuszowskiego rodu, a rzymscy patrycjusze nie osiągnęli swojej obecnej pozycji przez altruizm bądź okazywanie słabości, zwłaszcza w kwestiach swojej własności, w tym niewolników.