– Katastrofa!!!
Poczułem zimny dreszcz.
– Katastrofa! – powtórzył. – Ślub córki to jedna wielka katastrofa. Jak ktokolwiek może sobie na to pozwolić? Właśnie co wróciłem z rynku. Nie uwierzycie, ile oni chcą za jagnię! Rozbój w biały dzień, powiadam wam!
Był to Euklion, ale nie grał go już Panurgus. Pod maską krył się sam Roscjusz. Widownia zdawała się nie zauważać zmiany, a w każdym razie nic jej to nie obeszło; niemal od pierwszych słów rozległ się śmiech ze skąpca i jego wyrzekań. Roscjusz wyrecytował tekst bezbłędnie, z wypraktykowaną komiczną intonacją i rytmem, jakich nabiera się po wielokrotnym odegraniu roli, zdawało mi się jednak, że słyszę w jego głosie dziwne drżenie. Kiedy stanął tak, że mogłem dostrzec jego oczy w otworach maski, nie znalazłem ani śladu jego słynnego przymrużenia powiek. Z jego szeroko otwartych oczu wyzierał strach. Czy były to oczy aktora Roscjusza, przerażonego czymś nader realnym, czy Eukliona bojącego się, że kłótliwi kucharze znajdą jego skarb?
– Cóż to za wrzaski w kuchni? – zakrzyknął. – Och, nie! Domagają się większego garnka na kurczaka! Och, mój garnek złota!
Roscjusz wybiegł za kulisy, niemal przewracając się o własną szatę. Po chwili dobiegł stamtąd brzęk rozrzucanych naczyń. Wkrótce potem trzasnęły pchnięte gwałtownie środkowe drzwi i na scenę wypadł jeden z kucharzy, wrzeszcząc w panice:
– Na pomoc! Na pomoc!
Był to głos Statiliusa! Zmartwiałem i już chciałem zerwać się na nogi, ale szybko okazało się, że to tylko dalszy ciąg sztuki.
– Toż to istny dom wariatów! – Statilius zeskoczył na widownię i wbiegł w główne przejście między ławkami. – Stary skąpiec do cna oszalał! Bije nas garnkami i patelniami! Obywatele, ratujcie nas!
Tańczył jak opętany, dopóki nie znalazł się przy mnie. Zgiął się nisko i szepnął przez zęby tak, że tylko ja mogłem go usłyszeć:
– Gordianusie, chodź natychmiast za scenę!
Drgnąłem i spojrzałem mu w oczy.
– Za scenę! – syknął ponownie. – Szybko! Sztylet… krew… Panurgus zabity!
Zza labiryntu parawanów, baldachimów i postumentów dobiegały od czasu do czasu głosy aktorów, dźwięki fletów, przetykane wybuchami śmiechu na widowni. Wokół mnie reszta zespołu Kwintusa Roscjusza kręciła się w panice, zmieniając kostiumy, nakładając sobie wzajemnie maski, mamrocząc pod nosem kwestie z naprędce zamienianych ról; i którzy dodawali sobie wzajem ducha lub warczeli na siebie ze złością. Wszyscy usilnie starali się działać tak, jakby było to tylko kolejne, rutynowe przedstawienie, podczas którego nikt nie został zamordowany.
Ciało Panurgusa leżało w niewielkiej wnęce w alei biegnącej za świątynią Jowisza. Była tam prosta publiczna toaleta, jedna z wielu rozmieszczonych w zaułkach na obrzeżach Forum Romanum – osłonięta dwiema ścianami nachylona podłoga z otworem ściekowym połączonym z Cloaca Maxima. Panurgus najwyraźniej wyszedł za potrzebą w przerwie między scenami; teraz leżał martwy z nożem wbitym w pierś tuż nad sercem. Na jasnożółtym kostiumie widniała okrągła czerwona plama, a strumyk krwi leniwie spływał po kafelkach ku ściekowi.
Panurgus okazał się starszy, niż myślałem. Był niemal w wieku swojego pana; miał poryte zmarszczkami czoło i sporo siwych włosów. Usta i oczy miał szeroko otwarte w zastygłym wyrazie grozy; martwe źrenice połyskiwały jak nie oszlifowane szmaragdy. Eko patrzył na zwłoki, ściskając mnie za rękę. Po chwili dołączył do nas zdyszany i blady Statilius. Miał na sobie znowu niebieski kostium, a w ręku trzymał maskę Megadorusa.
– Szaleństwo, czyste szaleństwo – wyszeptał.
– Czy nie powinniście przerwać przedstawienia? – spytałem.
– Roscjusz nie chce. Nie z powodu niewolnika, powiedział. Nie ośmielił się też poinformować o zbrodni widzów. Wyobraź sobie: morderstwo za kulisami w środku sztuki, i to w święto samego Jowisza, w cieniu jego świątyni… co za omen! Który urzędnik zatrudniłby kiedykolwiek potem jego trupę? Nie, przedstawienie trwa, choć musimy nieźle kombinować, żeby dziewięć ról rozdzielić na pięciu aktorów zamiast sześciu. A niech to… w ogóle się nie uczyłem kwestii siostrzeńca!
– Statiliusie! – krzyknął Roscjusz, który właśnie zszedł ze sceny. Jego twarz była prawie tak samo groteskowo wykrzywiona, jak maska Eukliona, którą cisnął z furią na ziemię. – Co ty sobie myślisz? Nie ma żadnego stania po kątach i mamrotania pod nosem! Skoro ja gram Eukliona, to ty musisz grać siostrzeńca! – Potarł zmrużone oczy, po czym pacnął się otwartą dłonią w czoło. – Ale nie, to niemożliwe… Megadorus i siostrzeniec muszą być na scenie w tym samym czasie. Co za katastrofa! Jowiszu, dlaczego to spada na mnie?
Aktorzy kręcili się jak miniaturowy rój podrażnionych pszczół. Garderobiani nie wiedzieli, co począć, i stali niepewnie, równie użyteczni jak manekiny. W trupie Kwintusa Roscjusza niepodzielnie królował chaos. Spojrzałem na białą twarz Panurgusa, którego to wszystko już nic nie obchodziło. Wszyscy ludzie w śmierci są tacy sami, obywatel czy niewolnik, Rzymianin czy Grek, geniusz czy nieudacznik.
Sztuka wreszcie dobiegła końca. Stary kawaler Megadorus uniknął małżeńskich kajdan, skąpiec Euklion stracił i odzyskał swój garnek złota, uczciwy niewolnik, który mu go zwrócił, został wyzwolony, swarliwi kucharze opłaceni przez Megadorusa i odesłani, skąd przybyli, młodzi kochankowie zaś szczęśliwie poślubieni. Jak to się udało w tych okolicznościach, nie miałem pojęcia. Jakimś teatralnym cudem wszystko poszło bez najmniejszego potknięcia. Aktorzy wyszli razem na scenę przy ogłuszającym aplauzie widowni i wrócili za kulisy, natychmiast zmieniając rozradowane miny odpowiednio do ponurej rzeczywistości po tej stronie sceny, boleśnie świadomi śmierci swego kolegi.
– Szaleństwo – powtórzył Statilius, stając znów nad zwłokami.
Wiedząc, jaki był jego stosunek do zmarłego, nie mogłem się nie zastanawiać, czy przypadkiem w duchu się nie cieszy. Wydawał się zaszokowany, ale w końcu mogło to być aktorstwo.
– A ten to kto? – warknął Roscjusz, patrząc na mnie i zdzierając z siebie żółtą szatę skąpca.
– Nazywam się Gordianus. Ludzie zwą mnie Poszukiwaczem.
Aktor uniósł brwi i skinął głową.
– Ach, tak, słyszałem o tobie. Minionej wiosny, w związku ze sprawą Sekstusa Roscjusza… to nie mój krewny, stwierdzam to z przyjemnością, a jeżeli, to bardzo, bardzo daleki. Zdobyłeś sobie uznanie u obu stron tego procesu.
Wiedząc, że Roscjusz pozostawał w zażyłych stosunkach z dyktatorem Sullą, któremu wtedy poważnie podpadłem, skwitowałem te słowa jedynie skinieniem głowy.
– Ale co robisz tutaj? – spytał.
– To ja mu o tym powiedziałem – wtrącił Statilius. – Poprosiłem Gordianusa, żeby przyszedł za scenę. To była moja pierwsza myśl.
– Wprowadziłeś tu obcego, Statiliusie? Głupiec z ciebie! Co go teraz powstrzyma przed rozpaplaniem tej tragedii na całe Forum? Skandal byłby z tego katastrofalny!