Выбрать главу

Pokręciłem głową, mówiąc:

– Powinienem był sam się tego domyślić, kiedy byłem tu rano.

– Nonsens, panie. Znasz się na ludziach i świecie, ale nigdy nie będziesz wiedział, jakim torem biegną myśli niewolnika, bo sam nigdy nim nie byłeś. – Wzruszyła ramionami. – Kiedy opowiedziałeś mi tę historię, od razu się wszystkiego domyśliłam. Nie musiałam znać Stefanosa, by wiedzieć, co myślał. Wszyscy niewolnicy pewnie patrzą na świat w ten sam sposób.

Skinąłem głową i nagle znieruchomiałem.

– Czy to znaczy, że czasami, kiedy nie mogę czegoś znaleźć albo na przykład wyraźnie pamiętam, że kazałem ci coś zrobić, a ty wmawiasz mi, że może chciałem, ale wyleciało mi to z głowy…

Bethesda uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie; taki uśmiech mógłby gościć na ustach bogini, planującej dowcip zbyt subtelny dla zwykłych śmiertelników.

Później tego wieczoru dołączyliśmy do tłumu wypełniającego Forum Romanum, niosąc jak inni woskowe świece; rozległe place i górujące nad nimi monumentalne świątynie rozświetlone były niezliczonymi tysiącami migoczących płomyków. Lucjusz był z nami i ochoczo wykrzykiwał ze wszystkimi nie kończącą się pochwałę Saturnaliów, odbijającą się echem od szacownych murów. Po jego rozradowanym uśmiechu widać było, że odzyskał swój zwykły dobry humor. Bethesda też była uśmiechnięta; rzecz zrozumiała, bowiem na jej przegubie lśniła jak krąg płynnego światła bransoleta ze srebra i hebanu, świąteczny podarek od wdzięcznego wielbiciela.

KRÓL PSZCZÓŁ I MIÓD

– Gordianusie, Ekonie, witajcie! Jak minęła podróż?

– Powiem ci, gdy tylko zsiądę z tej szkapy i sprawdzę, czy wciąż mam dwie nogi.

Lucjusz Klaudiusz wybuchnął jowialnym śmiechem.

– Daj spokój, przecież jazda z Rzymu trwa zaledwie parę godzin! I to po takiej dobrej brukowanej drodze. Pogoda też jest wspaniała!

Miał rację. Był koniec kwietnia i jeden z tych złotych wiosennych dni, o których się marzy, by trwały wiecznie. Nawet Soi, słoneczny woźnica, też był chyba tego zdania; zdawał się trwać nieruchomo na niebie, jak gdyby oczarowany pięknem leżącej pod nim ziemi ociągał się z dalszą wędrówką. A widok z góry musiał być rzeczywiście wyjątkowy, zwłaszcza na ten zakątek między falującymi wzgórzami Etrurii na północ od Rzymu. Zbocza były tu najeżone dębami, porośnięte łąką żółtych i purpurowych kwiatów. Tu, w dolinie, gaje oliwne drżąco połyskiwały zielenią i srebrem pod oddechem słabego wietrzyku. Figowe i cytrynowe sady pokryły się już pełnym listowiem, a między długimi rzędami winorośli uwijały się pszczoły, wypełniając powietrze jednostajnym, cichym bzyczeniem. Z góry niósł się śpiew ptaków, mieszając się z melodią nuconą przez pracujących w polu niewolników przy akompaniamencie świszczących unisono kos. Wchłonąłem łapczywie słodką woń długiej trawy schnącej na słońcu. Nawet mój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz wyglądał nadzwyczaj krzepko i bardziej niż zwykle przypominał pulchnego sylena z rozwichrzonym wiankiem rudych włosów naokoło łysiny; do pełnego podobieństwa brakowało mu tylko dzbanka z winem i towarzystwa paru leśnych nimf.

Zsunąłem się z siodła i przekonałem się, że jazda nie pozbawiła mnie jednak kończyn dolnych. Eko zeskoczył na ziemię jak sprężyna i zaraz odbił się od ziemi w dzikim, radosnym podskoku. Ach, mieć znów czternaście lat i nie wiedzieć, co to zdrętwiałe mięśnie! Niewolnik odprowadził nasze konie do stajni, a Lucjusz klepnął mnie z rozmachem w plecy i ruszyliśmy w stronę willi. Eko biegał wokół nas jak podniecone szczenię. Dom był naprawdę czarujący: niski, z długimi ścianami pełnymi okien, teraz szeroko otwartych na słońce i świeży wietrzyk. Pomyślałem o miejskich domach, wąskich, stłoczonych i pozbawionych okien od ulicy z obawy przed włamywaczami. Tutaj nawet sam budynek jakby oddychał z ulgą i pozwalał sobie na relaks.

– Widzisz? Mówiłem ci! – odezwał się Lucjusz. – Popatrz na swój uśmiech. Kiedy cię ostatnio widziałem w Rzymie, wyglądałeś, jakbyś od miesięcy nosił za małe buty. Wiedziałem, czego ci trzeba: ucieczki na wieś na kilka dni. Dla mnie to zawsze skuteczny lek. Kiedy cała ta polityka i nie kończące się rozprawy sądowe zaczynają mi dopiekać do żywego, zwiewam do mojego gospodarstwa. Przekonasz się, wystarczy parę dni, a będziesz jak nowo narodzony. I Eko będzie miał świetne wakacje: wspinaczka po górach, kąpiele w strumieniu… Ale cóż to, nie zabrałeś Bethesdy?

– Nie. Ona… – Zacząłem mówić, że odmówiła przyjazdu, co byłoby zgodne z prawdą, ale obawiałem się, że mój wysokiego rodu przyjaciel wyśmieje mnie za coś takiego; jak to, niewolnica miałaby odmówić towarzyszenia panu w podróży? – Bethesda jest miejskim stworzeniem, Lucjuszu. Nie nadaje się na wieś, więc zostawiłem ją w domu pod ochroną Belbona. Tutaj na nic by mi się nie przydała.

– Ach, rozumiem… – Lucjusz skinął głową. – Nie chciała przyjechać?

– No… – Już chciałem żywo zaprzeczyć, ale dałem za wygraną i roześmiałem się w głos. Na cóż mi tutaj miejska pretensjonalność? Tutaj nawet bóg słońca wstrzymuje bieg swego rydwanu, by złotym spojrzeniem ogarniać świat i sycić zmysły jego doskonałością. Lucjusz ma rację. Najlepiej zostawić takie bzdury za sobą w Rzymie. Pod wpływem impulsu wyciągnąłem dłoń do Ekona, a kiedy chłopak wymknął mi się zręcznie, zacząłem go gonić. Teraz we dwójkę biegaliśmy wokół Lucjusza, który aż odchylił głowę do tyłu i śmiał się na cały głos.

Na kolację jedliśmy tego dnia szparagi i gęsie wątróbki, potem grzyby smażone na gęsim smalcu i perliczkę w sosie z miodu i octu, posypaną siekanymi orzeszkami piniowymi; dania proste, ale doskonale przyrządzone. Chwaliłem posiłek tak gorąco, że aż Lucjusz wezwał kucharza niczym aktora na scenę po dobrym przedstawieniu. Zdziwiłem się, widząc, że kucharzem jest kobieta, i to na oko przed trzydziestką. Miała ciemne włosy gładko zaczesane i związane z tyłu, zapewne żeby jej nie przeszkadzały w kuchni. Pulchne policzki wydawały się jeszcze pełniejsze za sprawą szerokiego, promiennego uśmiechu. Miała przyjemną twarz, choć trudno by ją nazwać piękną, a figura nawet pod luźnym fartuchem rysowała się całkiem zmysłowo.

– Dawia zaczynała jako pomocnica kucharza w mojej willi w Rzymie – wyjaśnił Lucjusz. – Pomagała mu w zakupach, odmierzała składniki i tak dalej, ale kiedy zimą zachorował i musiała przejąć jego obowiązki, wykazała się taką smykałką, że powierzyłem jej prowadzenie kuchni tutaj. A więc smakowało ci, Gordianusie?

– Jak najbardziej. Wszystko było wspaniałe, Dawio.

Eko dołączył się po swojemu do pochwał, ale jego aplauz przerwało solidne ziewnięcie. Za dużo dobrego jedzenia i świeżego powietrza, wyjaśnił, wskazując na stół i biorąc głęboki oddech, po czym przeprosił nas i pomaszerował prosto do łóżka. My z Lucjuszem wynieśliśmy krzesła nad strumień, by sączyć tam jego najlepsze wino, słuchając szemrania wody i cykania świerszczy, i przyglądając się przepływającym przez księżycową tarczę cienkim welonom chmur.

– Po dziesięciu takich dniach chyba zapomniałbym, którędy wracać do Rzymu – mruknąłem.

– Do Rzymu być może, ale idę o zakład, że nie do Bethesdy – odparł Lucjusz. – Miałem nadzieję, że ją tu zobaczę. Miejski z niej kwiatek, zgadzam się, ale wywieź ją na wieś, a może wypuścić takie świeże pąki, że sam będziesz zaskoczony. No cóż, będziemy więc tylko we trzech.

– Nie spodziewasz się innych gości?

– Nie, po trzykroć nie! Specjalnie czekałem, aż pozbędę się wszystkich zobowiązań towarzyskich i będziemy mogli mieć to miejsce tylko dla siebie. – Uśmiechnął się do mnie, ale po chwili wykrzywił usta w udawanym grymasie. – Nie jest tak, jak myślisz, Gordianusie!