– A niby co myślę?
– Że przy wszystkich swoich zaletach twój przyjaciel Lucjusz Klaudiusz wciąż jest patrycjuszem i ulega podszeptom snobizmu. Że tak wybrałem czas na zaproszenie ciebie, by nie musieć pokazywać cię moim wyżej postawionym znajomym. Wcale nie o to mi chodziło! Chciałem, żebyś to ty czuł się swobodnie i nie musiał znosić ich obecności. Och, gdybyś wiedział, z kim ja muszę przestawać!
Uśmiechnąłem się, widząc jego zmieszanie.
– Charakter mojej pracy sprawia, że czasami ja też przestaję z wielkimi tego świata.
– Ach, ale to inna sprawa. Nie musisz się z nimi spotykać na gruncie towarzyskim. Nie wspomnę już nawet o mojej rodzinie, choć oni właśnie są najgorsi. Są wśród nas łowcy fortun, ludzie z marginesu towarzystwa, którzy myślą, że mogą wdrapać się na szczyt pazurami, jak łasica. Są dziadkowie, nudne i przekonane o własnej ważności pryki, każdemu powtarzające, że któryś tam ich przodek był przez dwie kadencje konsulem, ograbił grecką świątynię czy wyrżnął legion Kartagińczyków w dawnych, złotych czasach. Nie brak też świrów wywodzących swój ród od Herkulesa bądź Wenus… prędzej bym powiedział, że od Meduzy, sądząc po ich manierach przy stole. Pełno też bogatych, zepsutych młodzieńców, którzy nie potrafią myśleć o niczym poza grą w kości i wyścigami konnymi, i zbyt ładnych dziewcząt, którym w głowie tylko nowe suknie i klejnoty, i rodziców, których pasją jest jedynie swatanie jednych i drugich, aby płodzili kolejne pokolenia na swój obraz i podobieństwo. Widzisz, Gordianusie, ty spotykasz tych ludzi w najgorszych chwilach, kiedy doszło do morderstwa czy innego występku, a oni są niespokojni, zdezorientowani i potrzebują twojej pomocy. Ja zaś widuję ich, kiedy puszą się jak afrykańskie ptaki i wylewają na siebie nawzajem swój czar jak płynny miód; wierz mi, w swych najlepszych chwilach są tysiąckroć gorsi! Och, nie wyobrażasz sobie, jakie okropne imprezy musiałem znosić w tej willi. Nie, nic podobnego przez następne dziesięć dni! Będzie to czas wypoczynku i dla ciebie, i dla mnie. Dla ciebie od miasta, dla mnie od mojego tak zwanego kręgu przyjaciół.
Nie było to nam jednak pisane.
Następne trzy dni były dla mnie przedsmakiem Elizjum. Eko buszował po wszystkich zakątkach gospodarstwa, równie zafascynowany barwnością motyli i kunsztowną konstrukcją mrowisk, jak zasadami wytłaczania oliwy i winnego moszczu. Zawsze był mieszczuchem – i to, zanim go adoptowałem, porzuconym przez matkę i bezdomnym – ale nie ulegało wątpliwości, że łatwo może rozwinąć się w nim apetyt na wiejskie życie.
Nie mniej niż trzy razy dziennie raczyłem się specjałami z kuchni Dawii, zwiedzałem gospodarstwo w towarzystwie Lucjusza i jego zarządcy i wypoczywałem w cieniu wierzb rosnących wzdłuż strumienia, przeglądając kiepskie greckie nowele ze skromnej biblioteki gospodarza. Wszystkie wydawały się napisane według tego samego schematu: ubogi chłopak spotyka dziewczynę z wyższej sfery, potem porywają ją piraci (albo giganci, najeźdźcy itp.), chłopak ją ratuje, po czym sam okazuje się arystokratą; te bzdury jednak świetnie pasowały do mojego nastroju. Pozwalałem się rozpieszczać, coraz bardziej zrelaksowany i leniwy ciałem, duchem i umysłem, i cieszyłem się każdą kolejną chwilą.
A potem nastał dzień czwarty i przybyli goście.
Zjawili się tuż przed zmierzchem. Jechali otwartym wozem zaprzężonym w cztery białe konie, a za nimi podążała kolumienka niewolników. Ona była ubrana na zielono, a kasztanowe włosy miała ufryzowane w ten dziwny pionowo ustawiony wachlarz, który tego lata, zdaje się, jest krzykiem mody w mieście; był on jednak odpowiednią oprawą dla jej uderzającej urody. Mężczyzna miał na sobie sięgającą tylko kolan ciemnoniebieską tunikę bez rękawów, która uwidaczniała jego atletyczne nogi i muskuły. Bródkę strzygł w przedziwny fason, mający zapewne świadczyć, że jej właściciel gwiżdże na konwenanse. Oceniłem ich wiek na zbliżony do mojego, gdzieś w pół drogi między trzydziestką a czterdziestką. Wracałem akurat do willi znad strumienia. Lucjusz wyszedł mi na powitanie, spojrzał i zobaczył nadjeżdżający wóz.
– Na jądra Numy! – syknął pod nosem, zapożyczając mój ulubiony zwrot.
– Twoi przyjaciele? – domyśliłem się.
– Tak!
Nie mógłby być bardziej przerażony, gdyby właśnie odwiedził go duch Hannibala.
Mężczyzna nazywał się Tytus Didiusz, a kobieta Antonia. Była jego drugą żoną. Oboje rozwiedli się z pierwszymi małżonkami, aby móc się pobrać, wywołując tym olbrzymi skandal i nie mniejszą zazdrość ich nieszczęśliwych w małżeństwie znajomych. Według Lucjusza, który wziął mnie na stronę, gdy ta para wprowadzała się do sąsiadującej z moją sypialni, oboje piją jak ryby, gryzą jak szakale i kradną jak sroki. Zauważyłem, że zaraz po ich przybyciu służba zaczęła dyskretnie chować co droższe wina, najlepsze srebra i najdelikatniejsze wazy z Arretium.
– Zdaje się, że chcieli spędzić kilka dni u mojego kuzyna Maniusza – wyjaśnił Lucjusz. – Nie zastali jednak nikogo w domu. No, ja się domyślam dlaczego… Maniusz wyjechał do Rzymu tylko dlatego, żeby uniknąć ich wizyty.
– Na pewno nie.
– Na pewno tak. Ciekawe, że nie spotkali go po drodze… Przyjechali więc tutaj i poprosili o krótką gościnę. Tylko dzionek czy dwa, powiadają słodko, zanim ruszymy z powrotem do miasta… Tak nam się marzył odpoczynek na wsi… Będziesz kochany, Lucjuszu, i pozwolisz nam zostać choć na trochę? Dzionek czy dwa, akurat! Wyjdzie na pewno z dziesięć, jak ich znam!
– Nie wyglądają aż tak okropnie. – Wzruszyłem ramionami.
– Och, tylko poczekaj, a sam się przekonasz.
– Skoro są naprawdę tacy straszni, dlaczego nie miałbyś tylko udzielić im noclegu, a rano odprawić w drogę?
– Odprawić? W drogę? – Lucjusz powtórzył te słowa, jakbym nagle zaczął mówić w obcym języku. – Radzisz mi, bym wyrzucił z domu Tytusa Didiusza, syna starego Marka? Odmówić gościny Antonii? Ależ, Gordianusie, ja znam tych ludzi od dziecka! Widzisz, co innego, gdybym zrobił unik jak kuzyn Maniusz… Ale powiedzieć im w oczy, że…
– W porządku, rozumiem – wpadłem mu w słowo, choć ani w ząb nic z tego nie rozumiałem.
Jakiekolwiek mieliby wady, ci dwoje posiadali jedną niezaprzeczalną zaletę: byli czarujący. Do tego stopnia, że tego pierwszego wieczoru przy wspólnej kolacji zacząłem nabierać przekonania, że mój przyjaciel mocno przesadził. Na pewno nie okazywali ani cienia patrycjuszowskiej wyniosłości w stosunku do mnie i Ekona. Tytus koniecznie chciał usłyszeć jak najwięcej o moich podróżach i pracy dla adwokatów w rodzaju Cycerona (zapytał mnie zresztą, pochylając się konspiracyjnie, czy to prawda, że jest on eunuchem). Eko był wyraźnie zafascynowany Antonią, która wyglądała jeszcze piękniej w blasku lamp. Podjęła grę i udawała, że z nim flirtuje, ale robiła to z niewymuszonym wdziękiem, ani z chłopaka nie kpiąc, ani mu nie dokuczając. Krótko mówiąc, goście okazali się dowcipni, żywiołowi i przy tym wytworni; ich humor był tylko nieco rubaszny, ale w uroczy sposób.
Doceniali też dobre jedzenie. Podobnie jak ja po pierwszej kolacji, chcieli osobiście pogratulować kucharzowi. Kiedy w jadalni ukazała się Dawia, twarz Tytusa rozjaśniła się uśmiechem zaskoczenia, i to nie tylko z tego powodu, że kucharzem okazała się młoda dziewczyna. Lucjusz otworzył już usta, by ją przedstawić, ale Tytus go ubiegł.
– Dawia! – wypowiedział jej imię, nie przestając się uśmiechać.
W oczach Antonii błysnęło niezadowolenie. Lucjusz na chwilę jakby zaniemówił i tylko patrzył to na niewolnicę, to na swego gościa.
– Więc wy się… już znacie?
– Ależ tak. Spotkaliśmy się kiedyś w twoim domu w Rzymie. Dawia jeszcze nie była wtedy kucharką, tylko pomocnicą, jeśli dobrze pamiętam.