– No, znowu się zacznie… – mruknął.
Chłód między małżonkami ani trochę nie zelżał aż do kolacji. Ja i Lucjusz rozmawialiśmy o zbiorach miodu, Eko włączał się do dyskusji z wymyślnymi gestami dłoni (szczególnie udane było przedstawienie zaskakującego pojawienia się i ucieczki białych ciem). Antonia i Tytus zjedli posiłek w kamiennym milczeniu i szybko udali się do swojej sypialni. Tej nocy nie słyszeliśmy żadnych odgłosów świadczących o ich pogodzeniu się. Tytus na przemian krzyczał i skomlał niczym pies, Antonia to wrzeszczała, to znów szlochała. Eko spał twardo mimo hałasu, ale ja przewracałem się z boku na bok, aż wreszcie zdecydowałem się pójść na spacer. Księżyc świecił jasno; obszedłem willę, stajnie i poszedłem w stronę kwater niewolników. Wyszedłszy zza rogu, zobaczyłem dwie sylwetki siedzące blisko siebie na ławie u wejścia do kuchni. Choć tym razem jej włosy nie były zaczesane gładko do tyłu, lecz rozpuszczone na noc, księżyc oświetlał jej twarz wystarczająco, bym mógł rozpoznać Dawię. Po niedźwiedziowatych kształtach domyśliłem się, że mężczyzna obok niej to Ursus. Jedną ręką obejmował ją wpół, drugą gładził po policzku. Byli tak sobą zajęci, że nie zauważyli mojego nadejścia. Zawróciłem i odszedłem, zastanawiając się, czy Lucjusz wie, że jego kucharka i pszczelarz są kochankami. Jaki kontrast ich milczące pieszczoty stanowiły z zachowaniem pary zajmującej sypialnię obok mojej! Kiedy wróciłem do łóżka, musiałem schować głowę pod poduszką, żeby stłumić odgłosy kłótni Tytusa i Antonii.
Ranek jednak przyniósł inny nastrój. Jedliśmy we trzech śniadanie w małym ogródku przed gabinetem Lucjusza (świeży chleb z miodem, naturalnie), kiedy od strony strumienia nadeszła Antonia z koszem kwiatów.
– Dzień dobry, Antonio. Myślałem, że jeszcze śpisz – powitał ją gospodarz.
– Wcale nie! – odparła z promiennym uśmiechem. – Dziś wstałam przed wschodem słońca i nabrałam ochoty, by nazrywać kwiatów. Prawda, że śliczne? Każę którejś z dziewcząt upleść mi z nich wieniec i założę go do kolacji.
– Twoja uroda nie potrzebuje ozdób – pospieszył z komplementem Lucjusz.
Rzeczywiście, Antonia wyglądała tego ranka szczególnie pięknie.
– A gdzie twój… hmm… czy wolno mi go jeszcze nazywać twoim, królem pszczół?
– Pewnie wciąż śpi! – Antonia się roześmiała. – Ale zaraz go obudzę. Dzień jest zbyt piękny, aby go przespać. Pomyślałam sobie, że weźmiemy z Tytusem koszyk jedzenia i trochę wina, i spędzimy kilka godzin nad strumieniem. Tylko we dwoje… – Uniosła brwi.
– Czemu nie? – Lucjusz zrozumiał ją w lot. – Ja i Gordianus mamy czym się zająć w domu. A ty, Ekonie… zdaje się, że wybierałeś się dziś na wzgórze?
Eko nic nie zrozumiał, ale machinalnie kiwnął głową.
– Wygląda więc na to, że król pszczół i ty będziecie mieli cały strumień tylko dla siebie.
Antonia się rozpromieniła i przechodząc obok niego, cmoknęła go w łysinę.
– Lucjuszu, jesteś taki kochany!
Nieco później, gdy kończyliśmy nasze niespieszne, długie śniadanie, ujrzeliśmy ich oboje idących nad strumień. Nie wzięli ze sobą nawet niewolnika do niesienia koca i koszyka z jedzeniem. Trzymali się za ręce, roześmiani i tak sobą zajęci, że obserwującemu ich zachłannie Ekonowi musiało kręcić się w głowie.
Jakaś akustyczna anomalia w tej okolicy sprawia, że ostrzejszy dźwięk znad strumienia może dotrzeć aż do willi. Jakiś czas później, gdy przysłuchiwałem się rozmowie Lucjusza z zarządcą na temat planu pracy na dzisiejszy dzień, wydało mi się, że słyszę okrzyk, a potem głuchy trzask z tamtego kierunku. Ani Lucjusz, ani niewolnik nie zwrócili na to uwagi, ale Eko, który majstrował przy stojącej w pobliżu starej tłoczni wina, nastawił nagle uszu. Chłopak jest niemową, ale słuch ma niezwykle wyostrzony. To krzyczał Tytus. Obydwaj zbyt często słyszeliśmy jego podniesiony głos w ostatnich dniach, żeby go nie rozpoznać. A więc małżonkowie jednak się nie pogodzili, pomyślałem. Znów się wzięli za łby.
Po chwili krzyknęła Antonia. Teraz usłyszeliśmy ją wszyscy. Nie był to znajomy gniewny wrzask, ale okrzyk paniki. Ruszyliśmy biegiem w tamtą stronę. Eko wysforował się naprzód, zasapany Lucjusz zamykał naszą kolumienkę.
– Na Herkulesa! On chyba ją morduje! – wykrzyknął.
To jednak nie Antonia umierała, lecz Tytus. Leżał na wznak na kocu, a jego krótka tunika była przekrzywiona i podciągnięta na biodra. Patrzył na liściaste sklepienie z gałęzi rozszerzonymi, wielkimi źrenicami.
– Kręci mi się w głowie… – szepnął. – Mdleję…
Kaszlał i charczał, chwytając się za gardło, po chwili zgiął się wpół i przycisnął ręce do brzucha. Jego twarz nabrała trupio sinego koloru.
– Na Hades! – krzyknął Lucjusz. – Co mu się stało, Antonio? Gordianusie, co możemy zrobić?
– Nie mogę… oddychać… – Słowa Tytusa były ledwo słyszalne. – Koniec… mój koniec… ależ boli! – Złapał za przepaskę na biodrach. – Przeklęci bogowie!
Szarpał za ubranie, jakby ściskało mu pierś. Zarządca podał mi nóż; rozciąłem tunikę i zerwałem ją, zostawiając Tytusa w samej przepasce biodrowej. Nic to nie pomogło, zobaczyliśmy tylko, że całe ciało mu sinieje. Odwróciłem go na bok i włożyłem palec do ust, myśląc, że czymś się dławi, ale i to nic nie dało.
Tytus walczył do końca o każdy oddech. To była straszna śmierć. W końcu charczenie i szamotanie się ucichło. Ręce opadły mu bezwładnie, a z szeroko otwartych oczu uleciało życie.
Antonia stała nieruchomo, milcząca i oszołomiona. Jej twarz zastygła w tragiczną maskę.
– Och, nie! – szepnęła, opadając na kolana i obejmując martwe już ciało męża. Znów zaczęła krzyczeć i przejmująco szlochać. Jej ból był dla nas niemal równie trudny do zniesienia jak przedśmiertne konwulsje Tytusa i też niewiele mogliśmy jej pomóc.
– Jak to się stało? – spytał Lucjusz. – Dlaczego umarł?
Wszyscy trzej – ja, Eko i zarządca – spojrzeliśmy tępo po sobie.
– To jej wina! – szlochała Antonia.
– Co mówisz?
– Twoja kucharka! Ta straszna kobieta! To jej wina!
Lucjusz zerknął na rozrzucone wokół resztki jedzenia: skórki od chleba, mały słoik miodu, czarne oliwki, bukłak z winem. Była też tam rozbita gliniana butelka; to musiał być ten głuchy trzask, pomyślałem.
– Co chcesz przez to powiedzieć? Że Dawia go otruła?
Szloch wiązł Antonii w gardle.
– Na pewno tak! Jedzenie pakowała jedna z moich niewolnic, ale to Dawia je przyrządziła. Ta wiedźma go otruła! Zatruła wszystko!
– Ależ to znaczy, że… – Lucjusz uklęknął przy niej i schwycił za ramiona, patrząc jej prosto w oczy. – Ty też możesz być otruta! Antonio, nie czujesz żadnego bólu? Gordianusie, co powinniśmy z nią zrobić?
Odpowiedziałem mu tylko bezradnym spojrzeniem. Nie miałem pojęcia.
Symptomy otrucia u niej nie wystąpiły. Musiała jednak być jakaś przyczyna gwałtownej i bolesnej śmierci jej męża. Wkrótce nadbiegły jej niewolnice. Zostawiliśmy Antonię rozpaczającą przy zwłokach i ruszyliśmy do willi, by przesłuchać kucharkę. Lucjusz wszedł pierwszy do kuchni.
– Dawio! Wiesz, co się stało?
Przełknęła głośno ślinę i spuściła oczy.
– Mówią, że… jeden z twoich gości zmarł, panie.
– Tak jest. Co wiesz o tej śmierci?
– Ja? – Dawia wyglądała na wstrząśniętą. – Nic, panie.
– Nic? Oni jedli strawę, którą ty przygotowałaś, i Tytus zachorował. Nadal chcesz twierdzić, że nic ci o tym nie wiadomo?