Pomysł podsunęła jej figura Priapa.
– Zawsze byłam zdania, że tak przedstawiany bóg jest… wystawiony na niebezpieczeństwo – powiedziała.
Pomyślała, że gdyby zraniła Tytusa w tę najdelikatniejszą część ciała, kara byłaby tylko bolesna i upokarzająca, ale jak najbardziej adekwatna. Gdy leżeli razem na kocu nad wodą, Antonia wciągnęła męża w miłosne igraszki; zaczęli się pieścić i rozchylać ubrania… Tytus szybko się podniecił, tak jak zaplanowała. Kiedy wyciągnął się na plecach z błogim uśmiechem i zamkniętymi oczami, Antonia sięgnęła po butelkę; potrząsnęła mocno, żeby rozjuszyć owada, odkorkowała i szybkim ruchem przytknęła w odpowiednie miejsce. Żądło wbiło się, zanim Tytus się zorientował w sytuacji. Zerwał się, krzyknął i wytrącił jej z ręki butelkę, która rozbiła się o pień pobliskiej wierzby. Antonia była gotowa do ucieczki, wiedząc, że mąż może wpaść w szał. On jednak chwycił się za pierś i zaczął się dusić. Tragedia, jaka potem błyskawicznie nastąpiła, zaskoczyła ją bezgranicznie. W parę chwil Tytus już nie żył. Szok Antonii był jak najbardziej prawdziwy; chciała sprawić mu ból, ale przecież nie zamordować. Nie mogła jednak przyznać się do swego czynu, instynktownie obciążyła więc winą Dawię. Według niej i tak to kucharka była wszystkiemu winna, ponieważ kusiła jej męża.
Uzgodniliśmy, że Lucjusz nie opowie całej prawdy w kręgu ich znajomych. Wszyscy mieli się dowiedzieć, że Tytus zmarł od użądlenia pszczoły, jednak rola Antonii miała zostać przemilczana. Ostatecznie jego śmierć była dziełem przypadku, a nie zaplanowaną zbrodnią. Żałoba Antonii może będzie dla niej dostateczną karą, jednak jej chęć obwinienia Dawii była niewybaczalna. Czy doprowadziłaby swoje kłamstwo do końca i posłała niewolnicę na tortury? Lucjusz sądził, że tak. Pozwolił jej jeszcze przenocować, ale następnego ranka odprawił z powrotem do Rzymu razem ze zwłokami męża, zakazując jej wszelkich ze sobą kontaktów, nie mówiąc już o odwiedzinach.
Los bywa złośliwy. Tytus mógłby dzisiaj żyć, gdyby był bardziej otwarty lub mniej kochliwy. Lucjusz dowiedział się później z rozmów między przyjaciółmi po tym wydarzeniu, że w wieku chłopięcym został on użądlony przez pszczołę i ciężko to odchorował. Nigdy nie opowiadał o tym incydencie swoim znajomym ani Antonii; wiedziała o tym tylko jego stara piastunka i najbliższa rodzina. Kiedy odmówił udziału w wycieczce do pasieki, powodował się po części chęcią zaspokojenia pożądania, jakie żywił wobec Dawii, ale też – i słusznie – obawą przed pszczołami, do której nie chciał się otwarcie przyznać. Gdyby wtedy powiedział nam o swej wyjątkowej podatności na pszczeli jad, Antonia nigdy by nie wybrała takiej formy zemsty, jestem o tym przekonany.
My z Ekonem doczekaliśmy zaplanowanego końca naszego pobytu na wsi, ale pozostałe dni po wypadku upływały nam w melancholijnym nastroju. Lucjusz miewał zmienne nastroje, niewolnicy, jak zawsze przesądnie traktujący każdą śmierć, byli niespokojni, a Dawia wręcz wstrząśnięta, na czym znacznie ucierpiała jej sztuka kulinarna. Słońce świeciło tak samo jasno, kwiaty pachniały jak przedtem i strumień szemrał jak zwykle, ale tragedia Tytusa położyła się cieniem na wszystkim i wszystkich. Gdy nadszedł dzień naszego wyjazdu, nie mogłem się już doczekać miejskiego gwaru i ruchu. No i jakąż historię miałem do opowiedzenia Bethesdzie!
Zanim wyruszyliśmy w drogę, zaszedłem do Ursusa i po raz ostatni wybrałem się z nim do dolinki z ulami.
– Czy ciebie też kiedyś użądliła pszczoła? – spytałem.
– Och, tak, wiele razy!
– To musi boleć, co?
– Trochę dokucza.
– Ale chyba nie okropnie? Inaczej chyba przestałbyś być pszczelarzem.
Ursus wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu.
– Tak, pszczoły umieją żądlić. Ale ja zawsze powtarzam, że pszczelarstwo jest jak miłość do kobiety. Raz po raz cię użądli, ale pchasz się do niej, bo miód jest tego wart.
– Nie zawsze, Ursusie. – Westchnąłem. – Oj, nie zawsze…
KOT Z ALEKSANDRII
Siedzieliśmy w zalanym słońcem atrium domu Lucjusza Klaudiusza, omawiając najświeższe plotki zasłyszane na Forum, kiedy powietrze przeszyło straszliwe miauczenie. Lucjusz na ten dźwięk podskoczył przestraszony i otworzył szeroko oczy. Miauczenie tymczasem przeszło w koci pisk, po którym usłyszeliśmy głośne szuranie, aż w końcu naszym oczom ukazało się pędzące po dachu nad nami wielkie żółte kocisko. Gliniane dachówki nie dawały jego pazurom wystarczającej przyczepności; w pewnym momencie zwierzę ześliznęło się prawie do samej krawędzi dachu i już myślałem, że spadnie wprost na kolana pana domu. Lucjusz musiał też się tego obawiać, bo zerwał się z krzesła, przewracając je na ziemię, i pospiesznie się wycofał aż za sadzawkę z rybami.
W ślad za żółtym kotem szybko pojawił się następny, mniejszy od tamtego i cały czarny. Musiał być bardzo agresywnie usposobiony, skoro zdecydował się ścigać rywala o tyle od siebie większego; ta zaciętość stała się jednak przyczyną jego upadku i to w dosłownym znaczeniu. Podczas gdy jego przeciwnik przebiegł przez cały dach bez przygód, czarny kot stracił równowagę. Uszy rozdarła nam potworna kakofonia dzikich pisków zwierzęcia i zaciekłego drapania jego pazurów o dachówki, a po chwili kot spadł prosto do atrium, oczywiście na cztery łapy.
Lucjusz wrzasnął jak wystraszone dziecko, po czym zaklął zdecydowanie po męsku. Nadbiegł młody niewolnik, który nalewał nam wino.
– Przeklęty zwierzak! – wykrzyknął Lucjusz. – Zabierz go ode mnie! Wyrzućcie tę bestię z domu!
Do niewolnika zaraz dołączyli inni i otoczyli „bestię”. Kiedy jednak kot położył uszy po sobie i zaczął groźnie prychać, cofnęli się w obawie przed jego kłami i pazurami.
Odzyskując powoli spokój i godność, Lucjusz złapał głębszy oddech i poprawił tunikę. Pstryknął palcami i wskazał przewrócone krzesło. Jeden z jego niewolników natychmiast je podniósł, a wtedy Lucjusz na nie wszedł. Bez wątpienia chciał w ten sposób jeszcze zwiększyć dystans dzielący go od zwierzęcia; popełnił jednak błąd, w ten sposób bowiem stał się najwyższym obiektem w atrium.
Bez najmniejszego ostrzeżenia kot wykonał gwałtowny skok. Przebił się przez kordon niewolników, wylądował na krześle, błyskawicznie wspiął się po ciele Lucjusza aż na czubek głowy, skąd z kolei wspaniałym susem śmignął na dach i zniknął nam z oczu. Przez chwilę Lucjusz nieruchomo wpatrywał się w tamtą stronę. W końcu, przy pomocy niewolników (z których większość z trudem powstrzymywała się od śmiechu), zdołał niepewnie zejść z krzesła na ziemię. Kiedy usiadł, nalano mu wina, a on podniósł je drżącą ręką do ust. Opróżnił kubek i oddał go niewolnikowi.
– Możecie się rozejść – powiedział. – Przedstawienie skończone.
Kiedy służba opuściła atrium, zauważyłem na twarzy Lucjusza rumieniec. Z całą pewnością był zażenowany po tak całkowitej utracie panowania nad sobą, nie mówiąc już o tym, że dzikie zwierzątko zdobyło nad nim przewagę w jego własnym domu na oczach całej służby. Widok jego pulchnej, nabiegłej krwią twarzy był tak komiczny, że musiałem przygryzać wargi, by powstrzymać się od uśmiechu.
– Koty! – powiedział w końcu. – Przeklęte stworzenia! Kiedy byłem chłopcem, rzadko widywało się je w Rzymie. Teraz panoszą się w całym mieście! Wszędzie są ich tysiące, wałęsają się, gdzie chcą, awanturując się i parząc, i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Przynajmniej na wsi nie ma ich jeszcze tyle. Rolnicy je przeganiają, ponieważ straszą ich zwierzęta. Dziwne, małe, zawzięte potwory! Muszą pochodzić z Hadesu.