– Chyba raczej z Aleksandrii – powiedziałem cicho.
– Doprawdy?
– Tak. Ponoć to żeglarze przywieźli je z Egiptu. Lubią koty, bo zabijają gryzonie na statkach.
– Ładna historia! Z jednej strony szczury i myszy, a z drugiej te przerażające bestie ze swoimi kłami i pazurami! A ty, Gordianusie, przez cały czas siedziałeś spokojnie, jakby nic się nie działo! No, ale zapomniałem, że jesteś przyzwyczajony do kotów. W końcu twoja niewolnica trzyma takie coś w domu, czyż nie? Zupełnie, jakby było psem! – Lucjusz skrzywił się z obrzydzeniem. – Jak ona to nazywa?
– Bethesda każdemu swojemu kotu daje imię Bast. To jedno z egipskich bóstw.
– Co za dziwaczny naród, czczący zwierzęta jak bogów. Nic dziwnego, że w ich polityce bez przerwy wrze. Ludzie, którzy modlą się do kotów, nie nadają się do rządzenia własnym krajem.
Pominąłem tę konwencjonalną mądrość milczeniem. Mogłem napomknąć, że tym pogardzanym przezeń czcicielom zwierząt udało się stworzyć kulturę o niezwykłej subtelności i monumentalnych osiągnięciach wtedy, gdy Romulus i Remus jeszcze darli się z głodu, zanim znalazła ich wilczyca, jednak dzień był zbyt gorący na to, by się angażować w historyczne dysputy.
– Jeżeli to stworzenie wróci, każę je zabić – wymamrotał Lucjusz, rozglądając się nerwowo po dachu.
– W Egipcie – powiedziałem – taki akt zostałby uznany za morderstwo, a sprawca podlegałby karze śmierci.
Lucjusz spojrzał na mnie spod oka.
– Teraz to już przesadziłeś! Wiem, że Egipcjanie czczą wszelkiego rodzaju ptactwo i inne zwierzęta, ale to wcale nie przeszkadza im podbierać jajek z gniazd ani zajadać się mięsiwem. Czy zarżnięcie krowy też jest uważane tam za zbrodnię?
– Prawdopodobnie nie, ale zabicie kota z całą pewnością tak zostałoby potraktowane. Prawdę mówiąc, kiedy jako młody, beztroski mężczyzna zjawiłem się w Aleksandrii, jedno z moich pierwszych śledztw dotyczyło właśnie takiego wypadku.
– Gordianusie, chyba żartujesz! Nie chcesz przecież powiedzieć, że zatrudniono cię, abyś odnalazł zabójcę kota?
– Nie, to było bardziej skomplikowane.
Lucjusz uśmiechnął się po raz pierwszy od momentu, kiedy goniące się po dachu koty przerwały nam rozmowę.
– No dalej, Gordianusie, nie każ się prosić – powiedział, klaszcząc na niewolnika, aby przyniósł więcej wina. – Musisz opowiedzieć mi tę historię.
Miło było widzieć, jak odzyskuje dobry humor.
– Dobrze – odrzekłem. – Opowiem ci zatem historię kota z Aleksandrii…
Dzielnica zwana Rakotis to najstarsza część tego miasta. W samym jej sercu znajduje się świątynia Serapisa, wspaniały marmurowy gmach, wybudowany z prawdziwym rozmachem, bogaty w bajeczne zdobienia z alabastru, złota i kości słoniowej. Rzymianie, którzy widzieli tę świątynię, niechętnie przyznają, że ze względu na swą wspaniałość mogłaby (podkreślam: zaledwie „mogłaby”!) konkurować z naszą surową świątynią Jowisza; twierdzenie więcej mówiące o rzymskim prowincjonalizmie niż o architektonicznych walorach obu budowli. Gdybym ja był bogiem, wiedziałbym, którą z nich wybrać na swój dom! Świątynia ta jest oazą światła i piękna, otoczoną labiryntem wąskich uliczek. Domy w Rakotis, zbudowane z utwardzonej gliny, są wysokie i skupione blisko siebie. Ulice na wysokości okien przecinają sznury, na których mieszkańcy wieszają pranie, a także ryby i oskubane ptactwo. Jest tam przeważnie bezwietrznie i gorąco, ale od czasu do czasu zza wyspy Faros nadciąga morska bryza, przedziera się przez wielki port i mury miasta i porusza wysokimi palmami rosnącymi na niewielkich placykach i w ogrodach. Będąc w Rakotis, aż trudno uwierzyć, że kiedykolwiek podbili to miasto Grecy. Może nosić nazwę po Aleksandrze i być rządzone przez Ptolemeusza, ale ludność w tej starożytnej dzielnicy to typowi Egipcjanie o ciemnej karnacji, ciemnych oczach i tych cechach urody, które można ujrzeć na pradawnych posągach królewskich. Ci ludzie są zupełnie inni niż my, podobnie zresztą jak ich bogowie nie przypominają naszych czy helleńskich wcieleń doskonałości, lecz raczej dziwaczne zwierzęce hybrydy, na które strach patrzeć.
W Rakotis jest wiele kotów. Wędrują bez przeszkód gdzie chcą, wygrzewają się w plamach słońca, uganiają za konikami polnymi, drzemią na parapetach i dachach, wpatrują się w pozostające poza ich zasięgiem rybki w sadzawkach i domowe ptactwo. Ale koty w Rakotis nigdy nie chodzą głodne. Ludzie wystawiają dla nich na ulicach miski z jedzeniem, mrucząc przy tym jakieś swoje zaklęcia; nawet przymierający głodem żebrak nie ruszyłby tej poświęconej strawy, koty są bowiem w całym Egipcie uznawane za wcielenie bogów. Ludzie kłaniają się im, mijając je na ulicy, i biada nieokrzesanemu przybyszowi z Rzymu czy Aten, który by podśmiewał się na ten widok. Egipcjanie potrafią być równie mściwi jak pobożni.
Po podróżach do siedmiu cudów świata jako dwudziestolatek wylądowałem w końcu w Aleksandrii. Zamieszkałem w Rakotis z wielu powodów. Po pierwsze, byłem tylko młodym obcokrajowcem, prawie bez pieniędzy, a tutaj mogłem znaleźć zakwaterowanie odpowiadające moim skromnym zasobom. Dzielnica ta miała jednak do zaoferowania znacznie więcej niż tylko tanie mieszkania. Aby nakarmić wiecznie głodny żołądek, na rogach ciasnych i tłocznych uliczek kupowałem od straganiarzy takie egzotyczne przysmaki, o których w Rzymie nawet nie słyszano. Aby zaspokoić głód umysłu, przysłuchiwałem się filozofom, którzy prowadzili wykłady i debatowali na schodach biblioteki tuż obok świątyni Serapisa. Tam właśnie poznałem Diona Aleksandryjczyka, ale to już inna historia. Co do innych młodzieńczych apetytów, równie łatwo było im tam folgować. Mieszkańcy Aleksandrii uważają się za najbardziej światowy naród, a Rzymianin, który próbowałby się w tej kwestii spierać, okazałby jedynie swą ignorancję. Właśnie w Rakotis poznałem później Bethesdę, ale to też całkiem inna historia.
Pewnego poranka zdarzyło mi się wędrować mniej zatłoczonymi ulicami dzielnicy, kiedy usłyszałem za sobą jakiś hałas. Był to dziwny, nieuchwytny dźwięk, podobny do dalekiego echa ryczącego tłumu. Egipt słynie z politycznej niestabilności i zamieszki nie są tam rzadkością, choć pora wydawała mi się zbyt wczesna na rozruchy. Niemniej zatrzymałem się, nasłuchując. Hałas narastał i wyraźnie zaczynałem rozróżniać gniewne ludzkie głosy. W chwilę później zza zakrętu wyłonił się mężczyzna w niebieskiej tunice, biegnący na oślep w moim kierunku, z głową zwróconą za siebie. Pospiesznie usunąłem mu się z drogi, ale on niespodziewanie zmienił kierunek i wpadł prosto na mnie. Potoczyliśmy się na ziemię w plątaninie nóg i rąk. „Na jądra Numy!” – krzyknąłem, bo przez tego głupca zdarłem sobie skórę z dłoni i kolan na chropowatych płytach chodnika. Nieznajomy nagle zaprzestał swojej wariackiej szamotaniny i wlepił we mnie nieprzytomny wzrok.
– Przeklinasz po łacinie! – wychrypiał. – Jesteś Rzymianinem?
Potwierdziłem, na co on krzyknął:
– Ratuj mnie, rodaku!
Staliśmy już obaj na własnych nogach, ale nieznajomy tak kurczowo się mnie uchwycił, że omal znowu nie runęliśmy na ziemię. Tymczasem gniewny ryk wciąż się przybliżał. Mężczyzna odwrócił się, by spojrzeć w tamtą stronę. Twarz mieniła mu się ze strachu. Chwycił mnie jeszcze mocniej obiema rękami.
– Przysięgam, nawet nie tknąłem tej bestii! – wyszeptał ochryple. – Ta dziewczynka powiedziała, że to ja go zabiłem, ale kot był już martwy, kiedy się koło niego znalazłem.
– O czym ty mówisz? – spytałem.
– O kocie! Nie zabiłem tego kota! Już nie żył i leżał na ulicy. Ale ci zwariowani Egipcjanie gotowi rozerwać mnie na strzępy! Ach, gdybym tylko zdołał się dostać do domu…
W tej chwili zza zakrętu wypadła gromada mężczyzn i kobiet w obszarpanych ubraniach. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Biegli z krzykiem w naszą stronę, wymachując kijami i nożami, czy choćby gołymi pięściami, z czystą nienawiścią wypisaną na twarzach.