– Pomocy! – zapiszczał mężczyzna głosem łamiącym się jak u chłopca. – Ratuj mnie! Wynagrodzę cię!
Tłum był już prawie przy nas. Próbowałem się wyrwać z uścisku nieznajomego. W końcu puścił mnie i rzucił się do dalszej ucieczki. Przez chwilę zdawało mi się, że to na mnie skupi się ich furia. Kilku z nich biegło prosto ku mnie; nie widziałem żadnej możliwości ucieczki. Stary wiersz egipski mówi: „Na koniec przychodzi śmierć…”, a ja poczułem już jej zimne tchnienie. Jeden z mężczyzn na przedzie tłumu, wyróżniający się charakterystyczną brodą ufryzowaną na babilońską modłę, zauważył jednak pomyłkę i krzyknął grzmiącym głosem:
– To nie on! Ten, który nam uciekł, ubrany był na niebiesko! Tam w górze, na końcu ulicy! Prędko, bo inaczej znów nam się wymknie!
Ludzie dopiero co gotowi się na mnie rzucić, w ostatniej chwili odwrócili się i pobiegli dalej. Schowałem się w bramie jakiegoś domu i wpatrywałem się w mijający mnie tłum, zdumiony jego liczebnością. Wyglądało na to, że w pościgu bierze udział przynajmniej połowa mieszkańców Rakotis! Kiedy zrobiło się luźniej, wyszedłem z powrotem na ulicę. W tyle ciągnęła się jeszcze grupa maruderów, wśród których rozpoznałem człowieka sprzedającego swoje wypieki w sklepie na ulicy Piekarzy. Oddychał ciężko, ale posuwał się do przodu miarowym tempem. W dłoni ściskał drewniany kij do rozwałkowywania ciasta. Był to tłuściutki, wesoły piekarz, którego największą przyjemnością było napełnianie ludziom brzuchów. Tego jednak ranka zobaczyłem w nim ponurego i zaciętego mściciela.
– Menapisie, co się dzieje? – spytałem, dołączając do niego w marszu.
Obrzucił mnie takim wrogim spojrzeniem, że myślałem, iż mnie nie poznaje. Kiedy jednak przemówił, od razu było jasne, że wie, kim jestem.
– Wy, Rzymianie, pchacie się tutaj ze swoją pyszałkowatością i nieuczciwie zdobytym majątkiem, a my staramy się jakoś z wami wytrzymywać. Narzucacie się nam, a my to znosimy. Ale kiedy dopuszczacie się profanacji, to tego już za wiele! Są rzeczy, które nawet wam nie ujdą na sucho!
– Menapisie, powiedz mi, co się stało!
– On zabił kota! Ten głupiec zabił kota zaledwie o rzut kamieniem od mojego sklepu!
– Widziałeś to na własne oczy?
– Widziała to mała dziewczynka. Zaczęła krzyczeć z przerażenia, i trudno się temu dziwić. Oczywiście zaraz zbiegły się tłumy. Ludzie myśleli, że dziecko znalazło się w niebezpieczeństwie, okazało się jednak, że chodzi o coś znacznie gorszego. Głupi Rzymianin zabił kota! Ukamienowalibyśmy go tam na miejscu, ale zdołał się nam wymknąć i zaczął uciekać. Im dłużej trwał pościg, tym więcej ludzi się przyłączało. Teraz już nam nie ucieknie. Spójrz przed siebie! Ten rzymski szczur jest już na pewno w matni!
Wyglądało na to, że pościg się skończył. Tłum zatrzymał się na szerokim placu. Jeżeli go dopadli, mężczyzna w niebieskiej todze leży już zapewne na ziemi stratowany na miazgę, pomyślałem, czując, jak wzbierają we mnie mdłości. Kiedy jednak podszedłem bliżej, usłyszałem, jak tłum zaczyna krzyczeć: „Wychodź! Wychodź, zabójco kota!” Piekarz Menapis skandował ze wszystkimi, uderzając swoim wałkiem o dłoń i tupiąc rytmicznie nogami. Widocznie uciekinier schronił się w jakimś bogato zdobionym domu. Sądząc po twarzach ludzi z przerażeniem wyglądających przez górne okna, zanim je gwałtownie zatrzaśnięto, budynek musiał być pełen Rzymian. Był to prawdopodobnie prywatny dom mężczyzny w niebieskiej tunice. Domyśliłem się, że musi być zamożny; świadczyła o tym choćby jakość jego ubrania, a wygląd domu tylko potwierdził moją ocenę. Jakiś bogaty kupiec, pomyślałem, jednak ani złote monety, ani złote usta nie mogą uratować go przed gniewem tłumu. Ludzie wciąż skandowali, a część z nich zaczęła się kijami dobijać do drzwi.
– Kijami nie wyłamiecie takich drzwi! – krzyknął Menapis. – Musimy zrobić taran!
Spojrzałem na tego dobrodusznego zazwyczaj piekarza i ciarki mi przeszły po plecach. Wszystko to z powodu jednego kota! Wycofałem się do spokojniejszego rogu placu, gdzie stało jedynie kilku tutejszych mieszkańców, którzy odważyli się wyjść z domów, by przyjrzeć się zamieszaniu. Starsza Egipcjanka, ubrana w nienagannie białą płócienną suknię, patrzyła na tłum z wyraźną pogardą.
– Co za motłoch! – stwierdziła, nie zwracając się do nikogo konkretnie. – Co oni sobie myślą, atakując dom takiego człowieka jak Marek Lepidus?
– To pani sąsiad? – spytałem.
– Tak, od wielu lat, podobnie jak wcześniej jego ojciec. Uczciwy rzymski handlarz, bardziej zasłużony dla Aleksandrii niż ktokolwiek z tego tłumu. Ty też jesteś Rzymianinem, młody człowieku?
– Tak.
– Domyśliłam się tego po twoim akcencie. Ja tam nigdy nie miałam żadnych zatargów z Rzymianami. Handlując z ludźmi takimi jak Marek Lepidus i jego ojciec, mój świętej pamięci mąż dorobił się niezłego majątku. Co Marek mógł uczynić, że obrócił przeciwko sobie taki tłum?
– Oskarżają go o zabicie kota – wyjaśniłem.
Kobieta zaniemówiła. Jej pomarszczoną twarz wykrzywił grymas zgrozy.
– To byłoby niewybaczalne! – wykrzyknęła.
– On twierdzi, że jest niewinny. Niech mi pani powie, kto jeszcze mieszka w tym domu?
– Tylko dwaj kuzyni Marka. Pomagają mu w prowadzeniu interesu.
– A ich rodziny?
– Obaj kuzyni są żonaci, ale ich żony i dzieci zostały w Rzymie. Marek jest wdowcem. Nie ma też potomstwa. Patrz! Cóż to znowu za szaleństwo?
Ponad głowami tłumu, niczym krokodyl roztrącający liście wodnych lilii, przesuwała się wielka, wyrwana z korzeniami palma. Na czele tych, którzy ją nieśli, ujrzałem mężczyznę z babilońską brodą. Kiedy ustawili drzewo prostopadle do drzwi domu Marka Lepidusa, zrozumiałem: był to zaimprowizowany taran. „Nie zabiłem tego kota”, powiedział do mnie Marek Lepidus. Powiedział też: „Ratuj mnie!” oraz – co dla mnie miało nie mniejsze znaczenie – „Wynagrodzę cię!” Jako Rzymianin, wiedziałem, jak powinienem postąpić; jeśli mężczyzna w niebieskiej tunice rzeczywiście nie jest winny zarzucanej mu zbrodni, to należy mu pomóc. Zresztą gdyby nawet poczucie obowiązku nie było we mnie wystarczająco silne, to burczenie w brzuchu i pusta sakiewka ostatecznie przeważyły szalę. Musiałem działać szybko. Wróciłem tą samą drogą, którą tam przyszedłem. Droga na ulicę Piekarzy, zazwyczaj kipiąca życiem, była praktycznie wyludniona. Wszyscy sprzedawcy i straganiarze musieli przyłączyć się do pościgu za Markiem. Sklep Menapisa też był pusty. Wszedłszy do środka, zauważyłem leżące na stole pryzmy nieuformowanego ciasta; zobaczyłem też, że ogień w piecu zdążył wygasnąć. Menapis twierdził, że kot został zabity zaledwie o rzut kamieniem od jego sklepu. W takiej mniej więcej odległości, na bocznej uliczce tuż za rogiem, natknąłem się na grupkę kapłanów o ogolonych głowach, którzy stali w kręgu ze spuszczonymi głowami. Pomiędzy ich pomarańczowymi szatami dostrzegłem ciało kota rozciągnięte na płytach chodnika. Było to piękne stworzenie o smukłych nogach i lśniącym, czarnym jak noc futrze. To, że zostało celowo zamordowane, nie ulegało kwestii: wyraźnie było widać podcięte gardło. Kapłani uklękli i położyli ciało kota na marach pogrzebowych, które oparli następnie na swoich ramionach. Śpiewając i lamentując, ruszyli powolną procesją w stronę świątyni Bast. Rozejrzałem się wokół, nie wiedząc, co dalej robić. Kątem oka dostrzegłem jakiś ruch w oknie na piętrze, ale kiedy zwróciłem głowę w tamtą stronę, nic nie zauważyłem. Wpatrywałem się tam tak długo, aż znowu w oknie na okamgnienie pojawiła się drobniutka twarzyczka.