Выбрать главу

– Jesteś przyjacielem tego Rzymianina, którego ścigał tłum? – zapytał.

– Mordercy! – sprostował natychmiast kapłan.

– Jestem jego znajomym – odrzekłem, co było zgodne z prawdą, jeśli gorączkową wymianę kilku słów po zderzeniu na ulicy nazwać można zawarciem znajomości. – Mogę się nazwać jego pomocnikiem. Wynajął mnie, abym pomógł mu się wydostać z tych tarapatów. – To również było do pewnego stopnia prawdą. – I zdaje się, że wiem, kto naprawdę zabił tego kota. – To twierdzenie już graniczyło z kłamstwem, ale być może da się udowodnić, pod warunkiem że eunuch się zgodzi na moją propozycję. – Musisz mi pomóc przedostać się do domu Marka Lepidusa. Pomyślałem sobie, że twoi żołnierze mogliby opuścić mnie tam na linie.

Eunuch się zamyślił.

– Tak samo moglibyśmy wyciągnąć stamtąd samego Marka, a moi ludzie zapewniliby mu lepszą ochronę – mruknął.

– Uratować mordercę kota? Zapewnić mu zbrojną obstawę? – Kapłan nie posiadał się z oburzenia.

Eunuch przygryzł wargę. W końcu osiągnęliśmy kompromis. Żołnierze przynieśli linę, po której mogłem się spuścić na dach oblężonego domu.

– Ale nie możesz wrócić tu tą samą drogą – uparł się eunuch.

– Dlaczego?

Ujrzałem nagle oczami wyobraźni, jak dom staje w płomieniach ze mną uwięzionym w środku lub jak tłum wdziera się do wnętrza i morduje wszystkich mieszkańców.

– Ponieważ lina będzie widoczna od strony placu! – warknął eunuch. – Jeżeli ludzie zobaczą, że ktokolwiek opuszcza dom, będą przekonani, że to właśnie ten, którego szukają. Wtedy wedrą się do tego budynku! Nie, możesz opuścić się do domu Marka, ale potem będziesz już zdany tylko na siebie.

Po chwili zastanowienia zgodziłem się. Z tyłu za eunuchem kapłan Bast uśmiechał się jak kot, przewidując zapewne mój rychły koniec i mrucząc z zadowoleniem na samą myśl o tym, że jeszcze jeden bezbożny Rzymianin opuści krainę żywych. Widząc, że zjeżdżam po linie, słudzy Lepidusa podnieśli alarm. Otoczyli mnie, gotowi zrzucić na plac, ale uniosłem ręce, pokazując im, że nie mam broni, i krzyknąłem, że jestem przyjacielem Marka Lepidusa. Słysząc łacinę, trochę się uspokoili i w końcu zaprowadzili mnie na dół, do pana. Mężczyzna w niebieskiej tunice siedział w niewielkiej komnacie, którą wziąłem za jego gabinet, ponieważ była pełna papirusowych zwojów i kawałków pergaminu. Spojrzał na mnie z rezerwą, ale szybko mnie rozpoznał.

– To na ciebie wpadłem dzisiaj na ulicy. Ale czemu zjawiasz się tutaj?

– Ponieważ prosiłeś mnie o pomoc, Marku Lepidusie. I dlatego, że zaoferowałeś mi nagrodę – powiedziałem prosto z mostu. – Nazywam się Gordianus.

Zamknięte okno gabinetu wychodziło na plac. Krzyki tłumu wybuchły z nową siłą. W okiennice uderzył kolejny kamień. Marek poderwał się przestraszony i zagryzł palce. W tej chwili do pokoju weszli dwaj młodzi mężczyźni.

– To moi kuzyni, Rufus i Appiusz – przedstawił ich gospodarz.

Jak ich starszy kuzyn, byli równie starannie ubrani, podobnie też z trudem ukrywali panikę.

– Straże na zewnątrz słabną! – odezwał się piskliwie Rufus. – Co teraz zrobimy, Marku?

– Jeśli wedrą się do domu, wszystkich nas wyrżną! – dodał Appiusz.

– Wyglądasz na bogatego człowieka, Marku Lepidusie – powiedziałem. – Jesteś, zdaje się, kupcem?

Wszyscy trzej spojrzeli na mnie bez wyrazu, zaskoczeni, że najwyraźniej lekce sobie ważę tę groźną sytuację.

– Tak – odrzekł Marek. – Jestem właścicielem niewielkiej floty. Wozimy zboże, niewolników i inne towary między Aleksandrią i Rzymem.

Rozmowa o jego pracy wyraźnie go uspokajała, jak intonowanie znajomej pieśni wycisza wiernego w świątyni.

– Czy twoi kuzyni są współwłaścicielami interesu? – spytałem.

– Przedsiębiorstwo należy wyłącznie do mnie – odpowiedział wyniośle. – Odziedziczyłem je po ojcu.

– Tylko do ciebie? Nie masz braci?

– Jestem jedynakiem.

– A kuzyni są twoimi pracownikami, nie partnerami?

– Można to tak nazwać.

Spojrzałem na Rufusa, wyższego z kuzynów. Czy wyraz jego twarzy odzwierciedlał strach przed tłumem, czy raczej gorycz dawnej urazy? Appiusz zaczął nerwowo chodzić po pokoju, obgryzając paznokcie i rzucając mi wrogie, jak mi się zdawało, spojrzenia.

– Domyślam się, że nie masz synów, Marku Lepidusie.

– Nie. Moja pierwsza żona obdarzyła mnie jedynie córkami, które zresztą zmarły na febrę. Druga żona była bezpłodna. Teraz jestem samotny, ale wkrótce się żenię, kiedy tylko narzeczona przybędzie z Rzymu. Jej rodzice wysyłają ją statkiem i zarzekają się, że będzie płodna jak jej siostry. W przyszłym roku o tej porze będę już może dumnym ojcem! – Zdołał się słabo uśmiechnąć, potem znowu zaczął gryźć palce. – Ale po co mówić o mojej przyszłości, skoro nie mam żadnej? Przekleństwo na wszystkich egipskich bogów za tego nieszczęsnego kota!

– Nie sądzę, aby była to sprawka bogów – wycedziłem. – Powiedz mi, Marku Lepidusie, gdybyś umarł, zanim się ożenisz i będziesz miał syna, oby cię Jowisz przed taką tragedią uchował, kto wówczas odziedziczyłby twój majątek?

– Moi kuzyni, w równych częściach.

Rufus i Appiusz spojrzeli na mnie ponuro. Następny kamień zatrząsł okiennicami, aż się wszyscy wzdrygnęliśmy. Nie mogłem się dopatrzyć na ich twarzach choćby cienia winy.

– Rozumiem. Powiedz mi, Marku, kto mógł wczoraj wiedzieć, że będziesz dziś szedł tamtą uliczką w Rakotis?

– Nie robię sekretu ze swoich przyjemności. – Marek wzruszył ramionami. – Przy tamtej ulicy jest dom, w którym czasami spędzam noc w towarzystwie pewnego chłopca. Nie mam teraz żony, więc…

– W takim razie obaj twoi kuzyni mogli wiedzieć, że dzisiaj rano będziesz wracał stamtąd do domu?

– Tak sądzę.

Marek Lepidus był może zbyt rozkojarzony, by dostrzec, do czego zmierzam, ale jego kuzyni zrozumieli w lot. Rufus i Appiusz wpatrywali się we mnie złowrogo, rzucając sobie co jakiś czas niepewne spojrzenia. W tym momencie do pokoju wszedł szary kot z wysoko podniesionym ogonem, najwyraźniej obojętny na zamieszanie na zewnątrz i rozpaczliwe położenie domowników.

– Cóż to za gorzka ironia! – zaszlochał niespodziewanie Marek. – Być oskarżonym o zabicie kota, kiedy ja nigdy nie mógłbym czegoś takiego zrobić! Uwielbiam te małe stworzenia. Zajmują u mnie w domu honorowe miejsce i nawet jedzą z mojego talerza. Nefer, chodź do mnie, kochany!

Schylił się i wyciągnął ręce, a kot ochoczo skoczył mu na nie jak w kołyskę, obrócił się na grzbiet i zaczął głośno mruczeć. Marek Lepidus trzymał zwierzę przy piersi i głaskał je, by ukoić własny niepokój. Rufus najwyraźniej podzielał miłość kuzyna do kotów, ponieważ uśmiechnął się słabo i podszedł, by podrapać stworzenie po brzuchu. Znalazłem się w impasie. Byłem przekonany, że przynajmniej jeden z kuzynów jest w zmowie z brodatym mężczyzną i spiskuje przeciwko Markowi, ale który? Gdyby tylko tamta dziewczynka umiała dokładniej opisać, kogo widziała! „Wszyscy Rzymianie wyglądają tak samo”, na jądra Numy!

– Ach, te twoje przeklęte koty! – wykrzyknął nagle Appiusz, marszcząc nos i wycofując się w róg pokoju. – To one tak na mnie wpływają. Muszą rzucać na mnie jakieś okropne zaklęcie! Aleksandria jest ich pełna, przez co moje życie to jedno wielkie nieszczęście. Za każdym razem, kiedy się do jakiegoś zbliżę, dzieje się to samo! Nigdy przedtem nie kichałem, dopóki nie przyjechałem tutaj!