Mówiąc to kichnął, parsknął i wyciągnął z fałdów tuniki chustkę, by otrzeć cieknący mu z nosa rzadki śluz. To, co nastąpiło później, nie było zbyt piękne, ale prawdopodobnie sprawiedliwe. Opowiedziałem Markowi wszystko, czego się dowiedziałem od małej dziewczynki. Zawołałem go do okna i uchyliłem okiennice na tyle, by wskazać mu mężczyznę z babilońską brodą, który właśnie kierował rozpalaniem ogniska na placu. Okazało się, że kupiec już wcześniej widywał tego człowieka w towarzystwie Appiusza. Czego się spodziewałem? Chciałem pomóc swojemu rodakowi przebywającemu z dala od Rzymu, uratować niewinnego mężczyznę przed gniewem nierozumnego tłumu, a przy okazji zarobić trochę srebra; same szczytne cele. Czyż nie zdawałem sobie sprawy z tego, że tak czy inaczej będzie musiał zginąć człowiek? Byłem wtedy znacznie młodszy i nie zawsze potrafiłem przewidzieć rezultat wszystkich posunięć. Wybuch Marka Lepidusa zaskoczył mnie całkowicie, choć po tym, że przeżył taki szok, nie powinien nikogo zdziwić. Należało wziąć też poprawkę na to, że był dobrze prosperującym człowiekiem interesu, co przecież wymagało pewnej dozy bezwzględności. W końcu nie od dziś wiadomo, że zdrada w łonie rodziny często prowadzi do radykalnej zemsty. Drżąc przed Markiem Lepidusem, Appiusz przyznał się do winy. Rufus, którego wyłączył ze spisku, prosił o łaskę dla kuzyna, ale bezskutecznie. Mimo że znajdowaliśmy się o setki mil od Rzymu, w tym aleksandryjskim domu rzymskie prawo obowiązywało tak samo, a głowa rodu dzierżyła równie niepodzielną władzę. Kiedy Marek Lepidus zdjął z siebie niebieską tunikę i kazał przyodziać w nią Appiusza, słudzy w mig wykonali polecenie. Appiusz stawiał opór, ale na próżno. Także następny rozkaz został niezwłocznie wykonany; Appiusza wyrzucono przez okno na pastwę rozjuszonych czcicieli Bast. Rufus, blady i drżący, wycofał się do innego pokoju. Marek z kamienną twarzą odwrócił się tyłem. Szary kot ocierał mu się o nogi, ale pan nie zwracał na niego uwagi.
Brodaty Egipcjanin, nie zdając sobie sprawy z zamiany, krzyknął do innych, by wywarli zemstę na mężczyźnie w niebieskim ubraniu. Dopiero później, kiedy tłum w większości już się rozszedł, a on sam mógł podejść i przyjrzeć się z bliska stratowanym, pokrwawionym zwłokom, odkrył pomyłkę. Nigdy nie zapomnę wyrazu jego twarzy, który przeszedł z triumfalnego uśmiechu w przerażenie i zgrozę w chwili, gdy podszedł do ciała, przyjrzał się twarzy zamordowanego, a potem spojrzał w okno, w którym stałem. Nie przewidział, że zabije swojego partnera w spisku.
Appiusz sam więc doświadczył losu, jaki chciał zgotować swojemu kuzynowi, i chyba jest w tym sprawiedliwość. Z całą pewnością oczekiwał, że kiedy sam będzie bezpieczny w swoim domu, brodacz przeprowadzi wszystko zgodnie z planem i jego starszy kuzyn zostanie rozerwany na strzępy na ulicy Piekarzy. Nie przewidział, że Marek Lepidus zdoła umknąć tłumowi i uciec aż do ich domu, gdzie wówczas wszyscy trzej kuzyni znajdą się w pułapce. Nie mógł też wiedzieć, że Fortuna postawi na ich drodze Gordianusa Poszukiwacza… i… szarego kota, który sprawił, że Appiusz sam się zdradził kichaniem. Tak kończy się historia aleksandryjskiego kota, którego śmierć została tragicznie pomszczona.
W jakiś czas po tym, jak opowiedziałem o tym zdarzeniu Lucjuszowi Klaudiuszowi, miałem okazję odwiedzić go ponownie w jego domu na Palatynie. Zaskoczyła mnie nowa mozaika wbudowana w progu. Kolorowe płytki przedstawiały warczącego mastyfa z obnażonymi kłami, a pod nim groźny podpis: CAVE CANEM*.
Odźwierny wpuścił mnie do domu i zaprowadził do ogrodu. Usłyszałem dochodzące stamtąd jazgotliwe szczekanie, któremu towarzyszył gardłowy, serdeczny śmiech. Zastałem Lucjusza Klaudiusza trzymającego na kolanach coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak olbrzymi biały szczur.
– Cóż to jest, na Herkulesa? – wykrzyknąłem.
– To jest mój kochany, milusi, cudowny mały Momo.
– U progu masz wizerunek srogiego mastyfa, którym ten zwierzak z całą pewnością nie jest.
– Momo jest melitańskim* terierem. To prawda, że jest mały, ale za to bardzo ostry – powiedział tonem usprawiedliwienia Lucjusz.
Jakby na potwierdzenie słów swego pana, wielki biały szczur zaczął znowu ujadać. Następnie jął nerwowo lizać podbródek Lucjusza, który wydawał się tym wielce uszczęśliwiony.
– Napis na progu ostrzega gości przed złym psem – powiedziałem sceptycznie.
– No bo rzeczywiście powinni uważać… zwłaszcza ci niepożądani, czworonożni goście.
– Spodziewasz się, że taki pies utrzyma koty na dystans?
– Oczywiście. Te przeklęte stworzenia już nigdy nie zakłócą mojego spokoju, gdy mam małego Momo, który będzie mnie bronił. Prawda, Momo? Czyż nie jest z ciebie prawdziwy pies na koty, lepszy niż którykolwiek mastyf? Mój dzielny, śmiały Momuś…
Przewróciłem oczami; kątem oka dostrzegłem przy tym na dachu coś czarnego i lśniącego. Niemal na pewno był to ten sam kot, który tak przestraszył Lucjusza w czasie mojej ostatniej wizyty.
Terier błyskawicznie zeskoczył z kolan swego właściciela i jął przenikliwie ujadać, kręcąc się przy tym w kółko i szczerząc swe drobne kły. Kot na dachu zjeżył grzbiet, prychnął i… już go nie było.
– No i co, Gordianusie? Strzeżcie się tego psa, wszystkie koty Rzymu! – Lucjusz schylił się, wziął teriera na ręce i pocałował go w sam nos. – No już dobrze, Momo! A ten niedowiarek Gordianus w ciebie wątpił…
Przypomniał mi się truizm, który usłyszałem od Bethesdy: są na świecie ludzie, którzy kochają koty, i są ci, którzy kochają psy; te dwa typy nigdy nie dojdą do porozumienia. Na szczęście Lucjuszowi i mnie nie przeszkadza to zasiąść razem przy winie i wymieniać się najnowszymi plotkami z Forum.
DOM WESTALEK
– Co wiesz o dziewicach Westy? – spytał Cycero.
– Tyle, co każdy Rzymianin: że jest ich sześć i że pilnują wiecznego ognia w świątyni Westy. Że służą nie krócej niż trzydzieści lat i w tym czasie ślubują czystość. I że mniej więcej raz na pokolenie wybucha wokół nich straszny skandal…
– Tak, tak – przerwał. Lektyką lekko zarzuciło i Cycero poleciał do przodu. Noc była bezksiężycowa i tragarze oświetlali sobie drogę po nierównym chodniku jedynie pochodnią, wskutek czego w czasie jazdy nieźle nami rzucało. – Poruszyłem tę kwestię tylko dlatego, że w dzisiejszych tak bezbożnych czasach niczego nie można być pewnym. Oczywiście ja nie przywiązuję wagi do jakichś tam bezmyślnych przesądów…
Osoba obdarzona najbystrzejszym umysłem w Rzymie mówiła teraz bez ładu i składu. Cycero zdawał się nadzwyczaj poruszony. Zastukał do moich drzwi w środku nocy, wyciągnął mnie z łóżka i nalegał, abym dokądś się z nim udał.
Niewolnicy sunęli szybkim truchtem, trzęsąc lektyką tak niemiłosiernie, że chyba już lepiej byłoby wysiąść i biec razem z nimi. Rozsunąłem zasłonki i wyjrzałem na zewnątrz. W tym zamkniętym pudełku straciłem orientację; ciemna ulica, którą podążaliśmy, mogła być którąkolwiek z dziesiątek podobnych w mieście.
– Cyceronie, dokąd właściwie jedziemy?
Prawnik, zamiast odpowiedzieć, rzekł:
– Jak już zauważyłeś, Gordianusie, skandal ma dla westalek o wiele poważniejsze konsekwencje niż dla zwykłych ludzi. Na pewno słyszałeś o zbliżającej się rozprawie przeciwko Markowi Krassusowi?
– O tym się mówi we wszystkich tawernach w mieście. Najbogatszy człowiek w Rzymie oskarżony jest o zdeprawowanie westalki. I to nie pierwszej lepszej, ale samej Licynii.
– Zgadza się. Chodzi o Virgo Maxima, najwyższą kapłankę Westy, a przy tym daleką krewną Krassusa. Zarzut jest, rzecz jasna, absurdalny. Równie dobrze mógłbyś oskarżyć o coś takiego mnie. Ani ja, ani on, nie kierujemy się w życiu przyziemnymi, cielesnymi apetytami. Mimo to znalazło się wielu świadków gotowych zeznać, że wielokrotnie widzieli go w towarzystwie Licynii… w teatrze podczas świąt albo na Forum… trzymającego się niestosownie blisko niej, a nawet naprzykrzającego się jej. Powiedziano mi również, że poszlaki wskazują na to, iż odwiedził ją za dnia w domu westalek bez obecności przyzwoitek. Nawet jeśli tak było, nie jest to jeszcze zbrodnia; chyba że nazwiemy tak nieprzemyślane posunięcia. Ludzie nienawidzą Krassusa tylko dlatego, że doszedł do takich bogactw. To jednak też nie jest przestępstwem…