Spojrzałem na leżący na moich kolanach pergamin. Było na nim tyle słów! Które z nich podsunęły chłopcu jakiś pomysł i co to miało wspólnego z zamordowanym Panurgusem? Czerwony, zielony, niebieski… Mgliście pamiętałem ustęp, w którym Platon snuł rozważania na temat natury światła i barw, ale nie mogłem sobie przypomnieć treści, z której zresztą niewiele zrozumiałem. Był tam jakiś rysunek, jakby zachodzące na siebie stożki sterczące z oka ku przedmiotowi albo odwrotnie. Czy to właśnie Eko sobie przypomniał? Mogło mieć to dla niego jakieś nowe znaczenie? Przebiegłem wzrokiem po pergaminie w poszukiwaniu odpowiedniej wzmianki, ale nie natrafiłem na nic podobnego. Oczy zaczynały mi się kleić, lampa zaskwierczała i zadymiła, z trudem rozróżniałem greckie litery. Bethesda powinna teraz przyjść i pomóc mi ułożyć się do snu, ale widać uznała, że bardziej jest potrzebna Ekonowi. Zasnąłem na sofie pod gwiazdami, rozmyślając o jasnożółtej szacie splamionej krwią i o martwych zielonych oczach skierowanych na puste, błękitne niebo.
Nazajutrz Eko był chory, albo tylko udawał. Bethesda poinformowała mnie z poważną miną, że chłopiec nie chce wstać z łóżka. Poszedłem do niego i próbowałem go poderwać na nogi łagodnym przypomnieniem, że święta trwają w najlepsze i że tego dnia w Circus Maximus ma się odbyć pokaz dzikich zwierząt, a także kolejne przedstawienie w wykonaniu innej trupy. W odpowiedzi tylko się odwrócił do mnie plecami i naciągnął sobie koc na głowę.
– Chyba powinienem go ukarać – szepnąłem do siebie, usiłując postawić się w roli normalnego rzymskiego ojca.
– Chyba nie powinieneś – szepnęła Bethesda, przechodząc za mną korytarzem.
Jej wyniosła postawa sprawiła, że od razu spokorniałem. Wyszedłem sam na poranny spacer, po raz pierwszy od wielu dni bez Ekona, boleśnie świadomy jego nieobecności. Subura wydała mi się nudnym grajdołkiem, gdy nie patrzyłem na nią oczyma dziesięciolatka. Dziś miałem tylko własne oczy do dyspozycji, a one widziały to wszystko już z milion razy. Zdecydowałem, że kupię mu prezent. I jemu, i Bethesdzie; zawsze udawało mi się ją w ten sposób udobruchać, kiedy zaczynała mnie traktować z tą wyniosłą oziębłością. Kupiłem mu czerwoną skórzaną piłkę do gry w trygon, dla dziewczyny chciałem znaleźć szal z granatowej przędzy, przetykanej srebrnymi ćmami, ale uznałem, że wystarczy zwykły lniany. Na ulicy ze sklepami bławatnymi odszukałem ten prowadzony przez mojego starego znajomego, Rusona. Poprosiłem, by pokazał mi jakiś ciemnoniebieski szal. Jakby za sprawą magii Ruso rozłożył na ladzie właśnie taki szal, jaki sobie wyobraziłem: delikatny i zwiewny, niczym utkany z czarno-granatowych pajęczych nici i srebra. Był to zarazem najdroższy towar w sklepie, zganiłem więc kupca żartobliwie za drażnienie mnie luksusem, na jaki mnie nie stać. Ruso wzruszył ramionami.
– Nigdy nic nie wiadomo; może właśnie grałeś w kości i dzięki rzutowi Wenus zdobyłeś fortunę. Chcesz tańszych, proszę bardzo. – Z uśmiechem zaprezentował kolekcję innych szali.
– Nie, nie widzę tu nic, co by mi się podobało – rzekłem. – Chyba się nie zdecyduję.
– To może coś w jaśniejszym odcieniu? Jasnoniebieski, lazurowy jak niebo.
– Nie, raczej nie…
– Ach, już wiem, co ci muszę pokazać. Feliks! Feliksie, przynieś mi jeden z tych nowych szali, które dopiero co nadeszły z Aleksandrii. Ten niebieski z żółtymi szwami.
Młody niewolnik nerwowo zagryzł wargę i jakby się skulił. Zdziwiło mnie to, gdyż znałem Rusona jako człowieka o umiarkowanym temperamencie i na pewno nie okrutnego pana.
– No, idźże, na co czekasz? – Kupiec odwrócił się do mnie, kręcąc głową z poirytowaniem. – Nie mam z tego nowego niewolnika najmniejszego pożytku, choć handlarz tak go zachwalał. Radzi sobie nieźle z rachunkami, ale tu w sklepie… No, nie! Znów to samo! Nie do wiary. Feliksie, co z tobą? Robisz mi na złość czy co? Chyba będę musiał złoić ci skórę, bo dłużej tego nie zniosę!
Niewolnik skulił się jeszcze bardziej; wyglądał na zdezorientowanego i bezradnego. W ręku trzymał żółty szal.
– Zawsze to samo! – jęczał Ruso, trzymając się za głowę. – Ja przez niego oszaleję! Proszę o niebieski, a on przynosi żółty. Chcę żółtego, to on mi daje niebieski. Słyszałeś kiedyś o podobnym durniu? Oberwiesz, Feliksie, powiadam ci!
To mówiąc, kupiec rzucił się za biednym niewolnikiem, wymachując drewnianą miarką. I wtedy zrozumiałem.
Tak jak się spodziewałem, mojego przyjaciela Statiliusa nie znalazłem w jego mieszkaniu w Suburze; gospodarz domu, starszy mężczyzna, obrzucił mnie chytrym spojrzeniem współspiskowca obarczonego zadaniem wprowadzania w błąd prześladowców i poinformował, że Statilius wyjechał na wieś. Nie było go w żadnym ze zwykłych miejsc, gdzie mógłby spędzać świąteczny dzień. Nie widziano go w żadnej z tawern, nie zawitał do żadnego domu publicznego. A szulernie? Nie, o tym by nawet nie pomyślał, powiedziałem sobie… i już wiedziałem, że jest akurat odwrotnie.
Kiedy już zabrałem się do przeszukiwania suburskich domów gry, odnalezienie Statiliusa okazało się nietrudne. Był w zatłoczonym mieszkaniu na trzecim piętrze starej kamienicy, w samym środku tłumu dobrze ubranych mężczyzn, z których część miała nawet na sobie odświętne togi. Aktor klęczał podparty na łokciach i potrząsał małym kubeczkiem, mamrocząc pod nosem modły do Fortuny. Po chwili rzucił kości; tłumek zacieśnił na chwilę krąg wokół niego, po czym rozstąpił się w erupcji okrzyków. Zagranie było udane: wyszły trzy trójki i szóstka – tak zwany rzut Remusa.
– Tak! – wrzasnął Statilius radośnie.
Reszta graczy zaczęła wrzucać w jego wystawione dłonie monety. Schwyciłem go za kołnierz i postawiłem na nogi, ciągnąc w bardziej ustronne miejsce.
– Powiedziałbym, że już wystarczająco głęboko tkwisz w długach – rzuciłem.
– Wprost przeciwnie! – Statilius uśmiechnął się szeroko. Był zarumieniony, na czole perliły mu się krople potu jak w gorączce.
– Ile właściwie jesteś winien Flawiuszowi?
– Sto tysięcy sesterców.
– Sto tysięcy! – Serce podeszło mi do gardła.
– Ale to już załatwione. Teraz będę mógł go spłacić! – Podsunął mi pod oczy złożone dłonie wypełnione srebrem. – W drugim pokoju mam dwa pękate mieszki, pilnuje ich mój niewolnik. I jeszcze… nie uwierzysz… tytuł własności domu na Celiusie. Wywinąłem mu się, kapujesz?
– Kosztem cudzego życia.
– A więc domyśliłeś się. – Statilius zrobił głupią minę. – Ale kto mógł przewidzieć taką tragedię? Na pewno nie ja. I kiedy to się zdarzyło, nie cieszyłem się ze śmierci Panurgusa… sam widziałeś. Tak naprawdę to wcale go nie nienawidziłem. Moja zazdrość ograniczała się ściśle do spraw zawodowych. Ale skoro Fatum uznało, że on ma zginąć, a nie ja, to kimże ja jestem, by się z tym nie zgadzać?
– Jesteś robakiem, Statiliusie. Dlaczego nie powiedziałeś Roscjuszowi, co wiesz? Dlaczego mi nie powiedziałeś?
– A co ja takiego wiedziałem? Biednego Panurgusa mógł zabić ktoś zupełnie mi nieznany. Nie byłem przy tym.
– Ale wszystko odgadłeś, co? To dlatego chciałeś, żebym poszedł z tobą za kulisy, prawda? Miałem być twoim ochroniarzem czy co?
– Być może. W końcu on nie wrócił, nie?
– Robak z ciebie.
– Już mówiłeś. – Uśmiech znikł z jego twarzy niczym zrzucona maska. Wyrwał się z mojego chwytu.
– Ukryłeś prawdę przede mną, ale czemu przed Roscjuszem?
– A co, miałem mu powiedzieć, że nazbierało mi się paskudnie dużo długu i znany lichwiarz grozi mi śmiercią?