– Nie wolno ci dyktować nam, jak mamy żyć – lamentowała Elizabeth.
– Jeżeli nie spodobała ci się moja propozycja – kontynuowała Margaret twardym, zimnym jak lód głosem – sugeruję, byś przyjęła posadę kelnerki albo poszukała sobie alfonsa, bo tylko przy tych dwóch zajęciach dasz sobie radę.
Patrzyła, jak ich twarze robią się coraz bledsze i z satysfakcją kiwnęła głową.
– A co z Zackiem? – rozległ się płaczliwy głos Alexandra. – Świetnie radzi sobie w Yale, chyba nie zamierzasz zmusić go, by również zamieszkał tutaj.
Nadszedł moment, na który z utęsknieniem czekała.
– O nie, w żadnym wypadku – powiedziała. Stanęła twarzą w twarz z Zacharym, by móc lepiej go obserwować, i przez zaciśnięte zęby syknęła: – Wynoś się! Wynoś się z tego domu, raz na zawsze.
Gdyby nie nagłe zaciśnięcie szczęk, pomyślałaby, że jej słowa nie zrobiły na chłopcu najmniejszego wrażenia. Nie domagał się wyjaśnień, po prostu ich nie potrzebował. Przeciwnie, spodziewał się tego, co usłyszał, od chwili gdy przedstawiła jego siostrze swe warunki. Bez słowa oderwał się od balustrady i wyciągnął rękę po leżące na stole kluczyki od samochodu, gdy jednak jego palce już ich dotykały, ostry głos Margaret sprawił, że dłoń zawisła w powietrzu.
– Zostaw! Możesz zabrać tylko to, co masz na grzbiecie. – Cofnął rękę i popatrzył w stronę brata i siostry, jakby oczekując pomocy, ale oni, zbyt pogrążeni we własnych smutkach lub, co bardziej prawdopodobne, wystraszeni, że jej się narażą, milczeli.
Margaret pogardzała młodszą dwójką za tchórzostwo i nielojalność, ale postanowiła do końca zagwarantować sobie ich uległość.
– Jeżeli któreś skontaktuje się z nim albo pozwoli na zbliżenie do siebie – Zachary już prawie zszedł po schodach werandy – jeżeli choć by przypadkiem znajdzie się z nim na tym samym przyjęciu lub w tym samym domu, spotka go podobny los. Czy wyrażam się jasno? Jeżeli myślisz, Zachary, o zwróceniu się do któregokolwiek z przyjaciół, lepiej zrezygnuj – rzuciła za odchodzącym wnukiem. – Praca w fabryce Stanhope jest podstawą utrzymania dla znakomitej większości mieszkańców Ridgemont, a teraz ja rządzę tam niepodzielnie; nikt nie zechce ryzykować mojego niezadowolenia i utraty zajęcia.
Słysząc jej słowa, odwrócił się i spojrzał z tak wielką pogardą, że uświadomiła sobie, iż nigdy nie przyszłoby mu do głowy zabieganie o pomoc u znajomych. Zaintrygował ją wyraz oczu wnuka. Zanim odwrócił głowę, dostrzegła w nich – żal? A może nienawiść? Strach? Miała nadzieję, że dopadły go wszystkie te uczucia naraz.
Furgonetka zwolniła i zatrzymała się przy samotnym mężczyźnie, idącym poboczem szosy, z marynarką zarzuconą na ramię i zwieszoną głową, jakby krył twarz przed porywistym wiatrem.
– Hej – zawołał Charlie Murdock – podwieźć cię?
Para piwnobursztynowych oczu popatrzyła na Charliego. Przez chwilę młody człowiek wyglądał tak, jakby wyrwano go z głębokiego snu, potem potakująco skinął głową. Gdy wsiadał do szoferki, Charlie zauważył, że chłopiec ma na sobie drogie spodnie, lśniące mokasyny, dobrane kolorem do stroju skarpetki, a na głowie nosi modną fryzurę, i od razu pomyślał, że wziął do samochodu studenta college'u, który, z jakiejś przyczyny, podróżuje autostopem. Pewny swej przenikliwości, zaczął rozmowę:
– Do którego college'u chodzisz?
Chłopiec, nim odpowiedział, z trudem przełknął ślinę, jakby coś dławiło go w gardle i odwrócił twarz w stronę okna. Ton jego głosu był chłodny i stanowczy.
– Nie uczęszczam do college'u.
– A co się stało, gdzieś w okolicy zepsuł ci się samochód?
– Nie.
– Może twoja rodzina tu mieszka?
– Nie mam rodziny. Z szorstkiego tonu pasażera Charlie, który w Nowym Jorku miał trzech dorosłych synów, wywnioskował, że chłopiec całym wysiłkiem woli próbuje powściągnąć emocje. Odczekał kilka chwil i pytał dalej:
– Masz jakieś imię?
– Zack… – zabrzmiała odpowiedź, i po chwili wahania -…Benedict.
– Dokąd się wybierasz?
– Wszędzie mi po drodze.
– Jadę aż na Zachodnie Wybrzeże, do Los Angeles.
– Świetnie, wszystko mi jedno – odpowiedział chłopiec tonem zniechęcającym do dalszej rozmowy.
Minęło kilka godzin, zanim młody człowiek odezwał się ponownie, tym razem z własnej woli.
– Czy jak dojedziemy do Los Angeles, będzie ci potrzebna pomoc przy rozładunku?
Charlie spojrzał na pasażera spod oka i szybko zmienił swoją opinię o nim. Ten ubrany i mówiący jak dzieciak z bogatej rodziny chłopiec najwyraźniej znalazł się poza swoim środowiskiem, w dodatku bez grosza, i jest zdecydowany odrzucić dumę i zabrać się do zwyczajnej, ciężkiej pracy, co w tych okolicznościach wskazywałoby na siłę charakteru.
– Wyglądasz mi na takiego, który poradzi sobie z noszeniem ciężarów – powiedział, rzucając pełne aprobaty spojrzenie na wysokiego, dobrze zbudowanego Benedicta. – Dźwigałeś może ciężary?
– Kiedyś boksowałem w… kiedyś – uciął.
W college'u, dodał Charlie w myślach. Benedict przypominał mu własnych synów, gdy przechodzili burzliwy wiek i mieli przedziwne pomysły, i czując, iż Zack znalazł się w prawdziwych tarapatach, postanowił dać mu pracę. Wyciągnął do chłopca rękę.
– Nazywam się Murdock, Charlie Murdock. Nie mogę ci wiele zapłacić, ale przynajmniej, jak już dojedziemy do Los Angeles, będziesz miał okazję obejrzeć niezły film. Ta ciężarówka wiezie ekwipunek Empire Studios, mam z nimi umowę i teraz jedziemy właśnie do nich.
Posępna obojętność, z jaką Benedict przyjął niecodzienną bądź co bądź informację, umocniła Charliego w przekonaniu, że pasażer jest nie tylko spłukany, ale w dodatku nie ma pomysłu na najbliższą przyszłość.
– Jeżeli sprawdzisz się, może będę mógł szepnąć za tobą słówko w dziale zatrudnienia Empire – oczywiście, jeżeli nie przeszkadza ci machanie miotłą i zginanie pleców.
Pasażer odwrócił twarz do okna, wbijając wzrok w ciemność. Właśnie gdy Charlie ponownie zmienił zdanie, uznając, że chłopak uważa się za kogoś lepszego, młodzieniec odezwał się głosem zachrypłym z zażenowania i ulgi:
– Dziękuję, jestem bardzo wdzięczny.
ROZDZIAŁ 1
1978
– Jestem pani Borowski z LaSalle, ośrodka do spraw rodzin zastępczych. – Po perskim dywanie kroczyła w stronę recepcjonistki kobieta w średnim wieku, z zarzuconą na ramię firmową torbą magazynu „Woolwortha”. Wskazując gestem dłoni drobną, apatycznie wlokącą się za nią jedenastolatkę, dodała chłodno: – A to Julie Smith, umówiona na wizytę u doktor Theresy Wilmer. Wrócę po nią, jak zrobię zakupy. Recepcjonistka uśmiechnęła się do dziewczynki.
– Doktor Wilmer zaraz cię przyjmie, Julie, a na razie usiądź sobie i wypełnij formularz, ile potrafisz. Gdy byłaś u nas poprzednio, zupełnie o nim zapomniałam.
Zbita z tropu świadomością, że ma na sobie podniszczone dżinsy i powyciągany żakiet, Julie niepewnie rozglądała się po eleganckiej poczekalni, przebiegała wzrokiem po delikatnych figurkach z porcelany stojących na antycznym stoliku do kawy i cennych rzeźbach z brązu wystawionych na marmurowych postumentach. Ominęła z daleka stolik i umieszczone na nim bibeloty. Usiadła na krześle stojącym obok olbrzymiego akwarium, w którym egzotyczne złote rybki, falując płetwami, kluczyły wśród koronkowej zieloności. Pani Borowski, już zza drzwi, wsadziła do pokoju głowę i ostrzegła:
– Julie ukradnie wszystko, co nie zostało przybite gwoździami. Jest cwana i szybka, lepiej niech pani dobrze na nią uważa.
Wściekła z upokorzenia, Julie opadła na krzesło. Wyciągnęła przed siebie nogi, starając się przybrać maksymalnie znudzoną pozę świadczącą o zupełnej obojętności na okropną uwagę pani Borowski. Ale cały efekt psuły jaskrawe kolory wstydu plamiące jej policzki, no i to, że nogami nie sięgała podłogi.