– Powtarzasz to za każdym razem, gdy was ogrywam – pogodnie odpowiedział O'Hara, tasując talię. – Przypominają mi się stare dobre czasy, jak w Carmel na okrągło grywaliśmy w karty, ale, jak pamiętam, wyłącznie nocami.
A życie Zacka nie znajdowało się na szali… Ta niewypowiedziana myśl zawisła w gęstej ciszy, którą przerwał dopiero ostry dzwonek telefonu.
Zack sięgnął po słuchawkę, po chwili uniósł się z miejsca.
– Przysięgli uzgodnili werdykt, czas na mnie.
– Idę z tobą – powiedział Matt.
– Przyprowadzę samochód. – O'Hara sięgnął do kieszeni po kluczyki.
– Nie ma potrzeby. – Zack próbował opanować strach. – Przyjedzie po mnie adwokat. – Poczekał, aż O'Hara pożegna się i wyjdzie, potem popatrzył na Matta i podszedł do biurka. – Mam do ciebie prośbę. -Wyjął z szuflady kartkę papieru i podał przyjacielowi. – Przygotowałem to na wypadek, jakby sprawy potoczyły się nie po mojej myśli. Daję ci pełnomocnictwo uprawniające do każdej decyzji dotyczącej mojego majątku.
Matt Farrell spojrzał na dokument i zbladł, Zack najwyraźniej dawał sobie mniej niż połowę szans na wyjście cało z opresji.
– Formalność, na wszelki wypadek. Jestem pewien, że nigdy nie będzie potrzebne – skłamał Zack.
– Ależ oczywiście – równie szczerze odpowiedział Matt.
Mężczyźni spojrzeli sobie w oczy; byli niemal identycznego wzrostu, budowy ciała, podobnej karnacji i mieli taki sam malujący się na twarzy wyraz udawanej, dumnej pewności siebie. Zack wziął płaszcz. Matt odkaszlnął i z wahaniem powiedział:
– Gdybym… gdybym miał tego kiedyś użyć, czego sobie życzysz?
Zack przed lustrem wiązał krawat. Wzruszył ramionami i bez prze konania zażartował:
– Po prostu staraj się nie doprowadzić mnie do ruiny, tylko tyle.
Godzinę później stał obok swych adwokatów w sali sądowej i patrzył, jak zastępca szeryfa podaje sędziemu werdykt.
– …winny morderstwa pierwszego stopnia… – usłyszał jakby dochodzące z oddali słowa.
Po chwili namysłu z ust sędziego padło przerażające orzeczenie:
– Karę wyznacza się na czterdzieści pięć lat pozbawienia wolności w więzieniu w Amarillo, stan Teksas… zwolnienie za kaucją zostaje cofnięte, gdyż wyrok przekracza piętnaście lat…
Zack bał się drgnąć. Bał się poruszyć, zdradzić to, co działo się w jego duszy: krzyczał.
Stał sztywno wyprostowany, nawet wtedy, gdy wykręcono mu do tyłu ręce i zakładano kajdanki.
ROZDZIAŁ 10
– Proszę uważać, panno Mathison! – rozległ się przeraźliwy krzyk chłopca siedzącego na wózku inwalidzkim. Za późno! Julie, kozłująca piłkę w stronę środka boiska, ze śmiechem odwróciła się, by wykonać rzut, i zahaczyła nogą o stopień wózka. Runęła do tyłu, lądując na plecach.
– Panno Mathison! Panno Mathison! – W sali gimnastycznej rozległy się przerażone okrzyki kalekich chłopców, podopiecznych Julie, którymi zajmowała się po godzinach swej zwykłej, nauczycielskiej pracy. Ze wszystkich stron otoczyły ją wózki, zbliżały się dzieci o kulach, niektóre w aparatach usztywniających kończyny. – Nic się pani nie stało? – rozległ się chór głosów. – Nie jest pani ranna?
– Pewnie, że tak – zażartowała. Uniosła się na łokciach i odsunęła z oczu kosmyk włosów. – Moja duma została ciężko, ale to ciężko zraniona.
Willie Jenkins, dziewięcioletni szkolny zawadiaka z zaciekawieniem obserwujący grę, wcisnął ręce do kieszeni i z zaskoczoną miną rzucił swoim skrzeczącym głosem:
– Jak to możliwe, przecież wylądowała pani zwyczajnie na du…
– Zależy, z którego miejsca na to spojrzeć, Willie. – Julie roześmiała się. Właśnie podnosiła się, gdy dostrzegła zbliżającą się parę szpiczastych butów, a wyżej brązowe spodnie z elany.
– Panno Mathison – ostro rzucił dyrektor. Był wściekły z powodu zadrapań, jakie pojawiły się na lśniącej podłodze sali gimnastycznej. – To mi nie wygląda na koszykówkę. Co to za gra?
Mimo że obecnie Julie uczyła w trzeciej klasie, jej stosunki z dyrektorem szkoły podstawowej w Keaton, panem Duncanem, niewiele poprawiły się od czasu, gdy przed piętnastoma laty oskarżył ją o kradzież pieniędzy przeznaczonych na szkolne obiady. Już od dawna nie wątpił w jej uczciwość, ale nagminnym naginaniem regulaminu szkoły do potrzeb uczniów mocno go drażniła. Bez końca zadręczała go nowymi pomysłami, a gdy je odrzucał, zwracała się o moralne poparcie do społeczności miasta, a w razie potrzeby także o finansową pomoc do co znamienitszych obywateli. Dzięki jej zabiegom szkoła podstawowa w Keaton realizowała teraz specjalnie przez Julie przygotowany program dla dzieci fizycznie upośledzonych, nadal przez nią udoskonalany w sposób uznany przez pana Duncana za zupełnie niezgodny ze szkolnym regulaminem. Gdy tylko pannie Mathison udało się wprowadzić w życie swój zamysł, natychmiast wytyczyła sobie następny, trudniejszy do osiągnięcia cel. Teraz nic już nie mogło jej powstrzymać: kampania na rzecz zlikwidowania analfabetyzmu wśród kobiet w Keaton i okolicy ruszyła pełną parą. Impulsem do działań było odkrycie, że żona szkolnego woźnego nie umie czytać. Julie Mathison zaprosiła ją do domu i zaczęła udzielać lekcji. Wnet wyszło na jaw, że jej uczennica 2na inną kobietę, także nieumiejącą czytać, ta z kolei następną, i tak powstał cały łańcuszek. W krótkim czasie panna Mathison miała siedem uczennic. Teraz zwróciła się do dyrektora, by pozwolił jej, przez dwa wieczory w tygodniu, korzystać ze szkolnych pomieszczeń.
Pan Duncan zaprotestował, uzasadniając odmowę dodatkowymi kosztami, wtedy Julie słodkim głosikiem wspomniała, że nie pozostaje jej nic innego niż rozmowa z dyrektorem szkoły średniej. Pan Duncan wolał nie ryzykować opinii potwora bez serca – dyrektor liceum pewnie uległby czarowi błękitnych oczu i wdzięcznemu uśmiechowi Julie. Dlatego pozwolił na wieczorne lekcje, i to w jej własnej klasie W Keaton Elementary. Zaraz potem ta „irytująca fanatyczka” stwierdziła, że potrzebuje materiałów pomocniczych w celu przyśpieszenia nauczania dorosłych uczennic. Tak oto ku swej rosnącej irytacji dyrektor przekonał się po raz kolejny: jak Julie Mathison coś postanowi, nie spocznie, póki tego nie osiągnie. Przekonana o słuszności sprawy, okazywała nieprzejednany upór i pełną optymizmu energię, cechy wysoce drażniące jej zwierzchnika.
Dla przełożonego okazała się denerwująco bezkompromisowa już przy dopominaniu się o prawa upośledzonych fizycznie dzieci, ale likwidacja analfabetyzmu w miasteczku stała się jej osobistą krucjatą. nic, co by powiedział czy zrobił, nie mogło jej powstrzymać. Była zdecydowana zdobyć materiały pomocnicze, a on doskonale wiedział, że nie znajdzie sposobu, by jej przeszkodzić, wybić z głowy następne „fanaberie”. Dwa dni wolnego, jak przypuszczał, ściśle wiązały się z wyjazdem do Amarillo i zamiarem zabiegania tam o nowe fundusze. Jak słyszał, namówiła bogatego dziadka jednego ze swych kalekich uczniów – człowiek ten mieszkał w Amarillo – do ofiarowania pewnej sumy na sprzęt pomocny przy rehabilitacji dzieci. A teraz, co podejrzewał, przez zaskoczenie chciała go nakłonić do wyasygnowania kolejnych pieniędzy na program kształcenia analfabetek.
Właśnie to ciągłe „gromadzenie funduszy” było dla pana Duncana wyjątkowo żenujące, działalność Julie uważał za pozbawioną godności, zwyczajną żebraninę. W ciągu czterech lat nauczania w Keaton Elementary, Julie Mathison stała się dla niego jednym wielkim utrapieniem. Dlatego teraz zupełnie nie poruszył go roztaczający się przed oczyma wdzięczny obrazek – unosząca się z ziemi pełna uroku pani nauczycielka daje uczniom znak, by udali się do szatni, równocześnie informując o zajęciach w przyszłym tygodniu. Z twarzą pozbawioną makijażu, długimi do ramion kasztanowymi włosami, zaczesanymi do tyłu i związanymi w koński ogon, emanowała młodzieńczą witalnością i zdrowiem; zatrudniając ją, Duncan widział słodką, śliczną i nieskomplikowaną osóbkę. Miała pięć stóp i pięć cali wzrostu, zgrabny nos, klasycznie zarysowane kości policzkowe i pełne, o łagodnym wykroju usta. Spod wdzięcznie wygiętych łuków brwi niewinnie spoglądały olbrzymie, lśniące błękitem oczy, ocienione gęstymi, długimi rzęsami. A powinien był od razu zwrócić uwagę na lekko wysuniętą brodę z zawadiackim dołkiem, zapowiadającą upór i bezkompromisowość.