Выбрать главу

Zdenerwowany czekał, aż młoda nauczycielka skończy zajmować się „swym” zespołem, obciągnie dres i poprawi włosy, dopiero wtedy odważył się podać przyczynę swej niezwykłej o tej porze obecności w sali gimnastycznej.

– Dzwonił twój brat, Ted. Byłem na górze sam, dlatego odebrałem telefon- dodał poirytowany. – Prosił, żeby ci przekazać, że matka czeka z kolacją o ósmej, a Carl da ci samochód… na wyjazd do Amarillo. Nie wspomniałaś o tym, jak prosiłaś o wolne z powodów osobistych.

– A, prawda, Amarillo – powiedziała Julie z niewinnym uśmiechem, który miał uśpić czujność przełożonego, a wywołał wręcz przeciwny efekt.

– Masz tam przyjaciół? – zapytał, surowo marszcząc brwi.

Julie wybierała się do Amarillo, by zwrócić się do bogatego krewniaka jednego ze swych kalekich uczniów o finansowe wsparcie programu walki z analfabetyzmem i miała niemiłe wrażenie, że pan Duncan domyślał się wszystkiego.

– Opuszczę tylko dwa dni – rzekła wymijająco – już załatwiłam zastępstwo.

– Do Amarillo jest kilkaset mil, musisz mieć ważną sprawę do załatwienia.

Julie pominęła milczeniem uwagę szefa. Podwinęła rękaw bluzy, spojrzała na zegarek i zawołała:

– O Boże, już wpół do piątej! Muszę się pośpieszyć, by zdążyć wziąć w domu prysznic i wrócić na czas na lekcję o szóstej.

Julie wyszła ze szkoły. Przy samochodzie czekał na nią Willie Jenkins. Na drobnej twarzy chłopca dojrzała zmarszczkę zafrasowania.

– Słyszałem, jak pan Duncan i pani rozmawialiście o podróży do Amarillo- powiedział tym swoim mocno ochrypłym głosem, brzmiącym jak u dorosłego mężczyzny cierpiącego na zapalenie krtani. – Bo właśnie zastanawiałem się, panno Mathison, czy będę mógł śpiewać w zimowym przedstawieniu. – Julie z trudem powstrzymała uśmiech. Podobnie jak starsi bracia, Willie Jenkins celował w zajęciach sportowych i zawsze pierwszego wybierano go do drużyny; wśród uczniów młodszych klas cieszył się dużą popularnością, napawało go więc goryczą ciągłe pomijanie przy wyznaczaniu do popisów wokalnych. Powód był oczywisty – gdy tylko Willie otwierał usta, by zaśpiewać, w y -dobywały się z nich dźwięki przyprawiające całe audytorium o atak śmiechu.

– To nie zależy ode mnie, Willie – powiedziała Julie. Wrzuciła teczkę na przednie siedzenie starego forda. – W tym roku nie ja zajmuję się zimowym przedstawieniem.

Rzucił jej szelmowskie, zadumane spojrzenie mężczyzny instynktownie domyślającego się, że w sercu kobiety znalazł czułe miejsce -i tak rzeczywiście było. Kochała go za odwagę, śmiałość, a przede wszystkim serdeczność okazywaną Johnny'emu Everettowi, kalekiemu chłopcu z jej klasy.

– A gdyby to zależało od pani, mógłbym zaśpiewać? – wychrypiał.

– Willie… – Przekręciła kluczyk w stacyjce. – Gdy decyzja zależeć będzie ode mnie, na pewno zaśpiewasz.

– Obiecuje pani?

Julie skinęła głową.

– Przyjdź kiedyś do kościoła, to się przekonasz, pozwolę ci wystąpić w chórze chłopięcym.

– Moi rodzice nieszczególnie przepadają za modlitwami.

– No cóż, mamy prawdziwy dylemat – przyznała Julie. Powoli wyjeżdżała z parkingu i przez otwarte okno jeszcze rozmawiała z chłopcem.

– Co to takiego, ten dylemat?

– Poszukaj w słowniku. – Wyciągnęła dłoń i przeczesała palcami czuprynę chłopca.

Droga do domu prowadziła przez centrum Keaton – cztery ulice, przy nich sklepy i firmy, tworzyły czworobok wokół pełnego stateczności budynku sądu okręgowego. Gdy po raz pierwszy przybyła do Keaton, to małe teksańskie miasteczko, pozbawione bulwarów i drapaczy chmur, ale także slumsów, wydało jej się bardzo stare i bardzo obce, wnet jednak pokochała ciche uliczki i atmosferę spokoju. Miejsce to zdawało się pozostawać takie samo przynajmniej od piętnastu lat – zawsze malownicze i niezwykłe, ze ślicznym, białym pawilonem pośrodku miejskiego parku, z ceglanymi chodnikami wzdłuż ulic pełnych sklepów i nieskazitelnie utrzymywanych domów. Mimo że ludność Keaton wzrosła z trzech do pięciu tysięcy, nowo przybyli podporządkowali się tutejszemu stylowi życia, nie próbując narzucać własnego. Większość obywateli poddawała się uświęconej dziesiątkami lat tradycji. W niedzielę udawano się do kościoła, mężczyźni w każdy pierwszy piątek miesiąca zbierali się w Elks Club, początek letnich wakacji nadal świętowano hucznie – na porośniętym trawą miejskim placu, w rytm reprezentacyjnej orkiestry miasta Keaton, przygrywającej z podestu przystrojonego na tę okazję na czerwono, biało i niebiesko. Pierwsi mieszkańcy przyjeżdżali na te uroczystości wierzchem lub furmankami, teraz całymi rodzinami zajeżdżano samochodami, a śmiech i muzyka unosiły się z letnim wiatrem jak za dawnych czasów. Dzieci jak zawsze bawiły się w berka wokół starych dębów albo spacerowały, prowadzone przez rodziców za rękę, z lodami w drugiej, a na tych samych od lat ławkach ich dziadkowie wspominali stare dobre czasy. W tym miasteczku ludzie pozostali wierni dawnym przyjaźniom, tradycji, wspomnieniom. Tu każdy znał każdego, każdy o każdym wiedział wszystko.

Julie stała się teraz cząstką miejskiej społeczności; pokochała poczucie bezpieczeństwa, jakie dawało to miejsce. Odkąd skończyła jedenaście lat, skrupulatnie unikała zachowania, które mogłoby sprowokować złośliwe języki. Jako nastolatka spotykała się zaledwie z kilkoma chłopcami, i to wyłącznie z cieszącymi się zaufaniem jej rodziców i przychylnością mieszkańców miasta. Chodziła z nimi tylko na uroczystości mające błogosławieństwo kościoła i szkoły. Nigdy nie naruszała niepisanych praw miasteczka, rygorystycznie przestrzegała przepisów ruchu drogowego i, co oczywiste, tych dotyczących poważniejszych występków; uczęszczając do college'u, mieszkała z rodzicami, a gdy w zeszłym roku wynajęła w końcu mały domek w północnej części miasta, utrzymywała go w idealnym porządku i przestrzegała żelaznej zasady: żadnych mężczyzn po zapadnięciu zmroku, oczywiście poza tymi z rodziny. Inne młode kobiety dorastające w latach osiemdziesiątych buntowałyby się przeciw podobnym ograniczeniom, własnym czy narzuconym przez środowisko. Ale nie Julie. Tutaj znalazła prawdziwy dom, kochającą rodzinę, która obdarzyła ją pełnym zaufaniem; postanowiła pokazać, że jest tego warta. Udało się! Jako osoba dorosła Julie Mathison stała się wręcz modelową obywatelką Keaton. Poza pracą w Keaton Elementary, część wolnego czasu poświęcała kalekim dzieciom oraz nieumiejącym czytać dorosłym, uczyła w szkółce niedzielnej, śpiewała w chórze, wypiekała ciasteczka na kościelne akcje dobroczynne i robiła na drutach szaliki, by pomóc w zebraniu funduszy na nową remizę strażacką.

Z determinacją wymazywała wszelkie ślady po nierozważnej, impulsywnej małej ulicznicy, jaką kiedyś była, a każde poświęcenie przynosiło tyle szczęścia, jakby to ją obdarowywał Bóg. Uwielbiała pracować z dziećmi, także nauczanie dorosłych sprawiało niemałą satysfakcje. Starała się wieść idealne życie. I tylko czasami, w długie samotne wieczory, nie do końca potrafiła odegnać myśl, że chyba o czymś zapomniała, jakiś ton brzmi fałszywie. Czuła wtedy, że rola, jaką sama dla siebie napisała, nie jest tą wymarzoną; rodziły się wątpliwości.