Выбрать главу

Carl, od sześciu miesięcy szczęśliwy żonkoś, tryskał optymizmem. Powitał ją z uśmiechem.

– Sara nie mogła przyjść, wciąż jest przeziębiona – wyjaśnił.

Na werandzie, w kręgu światła ukazała się Mary Mathison, przepastna fartuszkiem. Poza kilkoma siwymi pasemkami w ciemnych włosach i nieco wolniejszymi ruchami – ślad po ostatnim ataku serca -niewiele się zmieniła, jak zawsze serdeczna, ładna i pełna życia.

– Dzieci, chodźcie już! – zawołała – kolacja stygnie!

Wielebny Mathison, wysoki, wciąż trzymający się prosto, stanął za jej plecami. Teraz nosił okulary już na stałe, jego włosy niemal całkiem posiwiały.

– Pośpieszcie się – powiedział. Przytulił Julie i poklepał po ramionach zdejmujących kurtki synów.

Jedyną zmianą, jaka zaszła w ciągu tych lat w rodzinnych kolacjach u Mathisonów, było bardziej uroczyste ich celebrowanie, w jadalni -Mary Mathison chciała, by wspólne posiłki stały się małym rodzinnym świętem, teraz gdy jej gromadka dorosła i usamodzielniła się. Atmosfera przy stole niewiele się jednak zmieniła; śmiechom, wymianie serdeczności, także troskliwych rad nie było końca. Nad półmiskami wołowej pieczeni, ziemniaków puree i jarzyn członkowie rodziny wymieniali ostatnie wiadomości.

– Co z budową u Addelsona? – zapytał pastor Carla, jak tylko skończyli modlitwę.

– Nie najlepiej. Prawdę mówiąc, jestem bliski szaleństwa. Hydraulik podłączył gorącą wodę do kurków z zimną, elektryk światło na werandzie do wyłącznika maszyny mielącej śmieci. Jak ją włączysz, zapala się lampa na werandzie…

Zwykle Julie bardzo przejmowała się kłopotami brata, tym razem sytuacja wydała jej się zabawna.

– A gdzie dał wyłącznik młynka do śmieci? – zapytała ze śmiechem.

– Herman połączył go z wywietrznikiem piekarnika. Znów naszedł go jeden z tych jego dziwacznych humorów. Czasami myślę, że jest taki zadowolony z otrzymania pracy, iż rozmyślnie wszystko plącze, by trwała jak najdłużej.

– No to może dokładniej sprawdź inne urządzenia. Powstałaby nieciekawa sytuacja, gdyby po wprowadzeniu się pan burmistrz Addelson włączył suszarkę i spalił kuchenkę mikrofalową.

– To nic śmiesznego, Julie. Adwokat Addelsona zadbał, by umowę opatrzono klauzulą o karach. Jeżeli nie uwinę się z robotą do końca kwietnia, każdy dzień zwłoki będzie mnie kosztował pięćdziesiąt dolarów. Chyba że opóźnienie nastąpi w wyniku działania siły wyższej.

Julie starała się zachować powagę, ale w jej oczach wciąż na nowo zapalały się iskierki wesołości. Wyobrażała sobie, jak burmistrz przekręca kontakt na werandzie i zamiast światła zaczyna przeraźliwie ryczeć maszyna do przeróbki odpadów. Oprócz piastowania stanowiska burmistrza, Addelson był właścicielem banku, firmowego sklepu Forda i drugiego z towarami żelaznymi oraz sporego kawałka ziemi na zachód od Keaton. Hermana Henklemana także znali wszyscy w mieście; elektryk z zawodu, a stary kawaler z wyboru, mieszkał sam w niewielkiej ruderze na peryferiach. Jak miał ochotę, pracował, gdy się upił śpiewał, a na trzeźwo rozprawiał o wydarzeniach historycznych ze znajomością tematu i słownictwem godnym profesora uniwersytetu.

– Nie sądzę, byś musiał się martwić odwołaniem się przez burmistrza Addelsona do klauzuli o karze – zauważyła Julie z uśmiechem. – Postępowanie Hermana niewątpliwie da się zakwalifikować jako działanie „siły wyższej”. On jest jak huragan i trzęsienie ziemi równocześnie – nieprzewidywalny, nie do powstrzymania. Każdy to wie.

Carl roześmiał się głębokim, gardłowym śmiechem.

– Masz rację – przyznał. – Jeżeli Addelson zaskarży mnie do sądu, miejscowi przysięgli rozstrzygną sprawę na moją korzyść.

Nastąpiła pełna wzajemnego zrozumienia chwila ciszy. Potem z westchnieniem odezwał się Carclass="underline"

– Nie rozumiem, co w niego wstąpiło. W „normalnym” stanie Herman jest wyśmienitym elektrykiem. Chciałem pomóc mu stanąć na nogi, dać zarobić parę groszy, sądziłem, że będzie w porządku.

– Burmistrz Addelson nie zaskarży cię, jeżeli spóźnisz się z robotą kilka dni – wtrącił wielebny Mathison, z wyrazem błogości na twarzy dobierając sobie następny kawałek pieczeni. – To sprawiedliwy gość, dobrze wie, że jesteś najlepszym budowniczym po tej stronie Dallas, a twoja praca warta wyłożonych pieniędzy.

– Masz rację – przyznał Carl. – Ale pogadajmy o przyjemniejszych sprawach. Julie, od tygodni wykręcasz się od odpowiedzi, powiedz wreszcie, wychodzisz za Grega?

– Och! – zaczęła zmieszana. – My, ja… – Cała rodzina obserwowała z rozbawieniem, jak Julie przesuwa srebrne sztućce, potem zabiera się do przestawiania miski z ziemniakami tak, aby naczynie znalazło się dokładnie pośrodku stołu. Ted wybuchnął śmiechem, wtedy opamiętała się i zawstydzona znieruchomiała. Od dzieciństwa, gdy trapiły ją jakieś zmartwienia lub coś wyprowadziło z równowagi, odczuwała przemożną potrzebę robienia porządków: w komodzie w sypialni, w szafce kuchennej czy na stole. Uśmiechnęła się z zakłopotaniem. – Chyba tak, w przyszłości…

Wciąż jeszcze o tym myślała, gdy we trójkę opuszczali dom. Niespodziewanie z ciemności wyłonił się Herman Henkleman, z niepewną miną miętosząc w rękach kapelusz. Miał siedemdziesiąt lat, był wysoki i chudy. Na ich widok z godnością wyprostował ramiona, czym, jak zwykle, ujął Julie.

– Dobry wieczór wszystkim – rzucił w stronę zebranych na werandzie, a potem zwrócił się do Carla: – Wiem, że już nie mam tej roboty przy domu Addelsona, ale chcę poprawić, co spartoliłem, pozwolisz mi? O nic więcej nie proszę. Nie chcę żadnej zapłaty, zawiodłem cię, chcę tylko usunąć usterki, najlepiej jak potrafię.

– Herman, przykro mi, ale nie mogę…

Starszy mężczyzna uniósł dłoń o długich, zaskakująco arystokratycznych palcach.

– Carl, nikt się nie połapie w tym, co sknociłem. Przez cały tydzień źle się czułem, ale nie mówiłem, żebyś sobie nie pomyślał, że jestem starym niedojdą i zwolnił mnie z roboty. To nic poważnego, zwyczajna grypa. Twój nowy elektryk pewnie sądzi, że da sobie radę, ale pomyśl, jak wyjdzie coś dopiero po ociepleniu domu, trzeba będzie wszystko zrywać. Ośmieszysz się przed Addelsonem. Nie da się bezkarnie zmienić elektryka w środku roboty.

Carl zawahał się. Julie z Tedem taktownie odeszli na bok, by ułatwić bratu wycofanie się z podjętej decyzji. Szybko pożegnali się i ruszyli w stronę samochodu Carla.

– Do Panhandle zbliża się z północy front atmosferyczny – powiedział Ted. Lekko zadrżał z zimna w cienkiej kurtce. – Jak zacznie padać śnieg, będziesz zadowolona z napędu na cztery koła. Szkoda, że Carl potrzebuje telefonu w swoim pickupie, byłbym spokojniejszy, gdyby mógł zostawić ci aparat.

– Nic mi nie będzie – zapewniła Julie z uśmiechem, całując brata w policzek. Ruszyła z miejsca, ale nadal obserwowała go w lusterku. Stał na chodniku z rękami w kieszeniach, wysoki, przystojny blondyn, z chłodnym wyrazem zagubienia na twarzy, miną, jaką widziała u niego wielokrotnie od rozwodu z Katherine Cahill. Katherine była jej najlepszą przyjaciółką, nawet teraz, po przeniesieniu się do Dallas. Ani ona, ani Ted nigdy nie opowiadali jej o sobie złych rzeczy i nie mogła zrozumieć, dlaczego tych dwoje, których tak kocha, nie potrafi kochać się wzajemnie. Odganiając przygnębiającą myśl, skupiła się na jutrzejszej podróży do Amarillo. Miała nadzieję, że nie będzie padało.

– Hej, Zack – rozległ się ledwo słyszalny szept – co zrobisz, jak pojutrze zacznie padać śnieg, jak mówili w telewizji? – Dominie Sandini wychylił się z górnej pryczy i patrzył na zamyślonego mężczyznę wyciągniętego na dolnym łóżku. – Zack, słyszałeś mnie? – zapytał głośniej.