– Założę się, że jak byłeś bogaty i sławny, kobiety wręcz prosiły, byś je wziął do łóżka, nie mam racji, Benedict? Czy kiedykolwiek myślałeś o nich, zastanawiałeś się, co naprawdę czują, jakie są? Prawdopodobnie aż tak bardzo nie lubiłeś seksu. Jakbyś był w tym rzeczywiście dobry, to ta piękna blond dziwka nie puściłaby się z tym Austinem, prawda?
Z satysfakcją zobaczył w lusterku, jak szczęki Benedicta się zaciskają. Ale mylił się, raniło nie wspomnienie zdrady, lecz Austina.
– Jeżeli kiedykolwiek cię ułaskawią – na mnie zbytnio nie licz – na wolności będziesz musiał zadowolić się pierwszą lepszą dziwką. Wszystkie kobiety to kurwy, ale nawet takie mają skrupuły, nie prze padają za ekswięźniami w łóżku, nie słyszałeś o tym? – Pomimo chęci zachowania nienagannie gładkich manier wobec tego gówna, jakim w końcu byli jego więźniowie, Hadley po raz kolejny przekonywał się, jak trudno w niektórych sytuacjach przychodzi mu zachowanie spokoju. – Odpowiadaj, jak cię pytam, ty skurwielu, albo następny miesiąc spędzisz w izolatce. – Hamując złość, dodał niemal przyjaźnie: – Założę się, że w starych, dobrych czasach miałeś własnego szofera. A teraz, patrzcie tylko, siedzisz za kółkiem u mnie. Bóg naprawdę istnieje. – Przed nimi pojawił się przeszklony budynek. Hadley usiadł prosto, poprawił krawat. – Czy zastanawiasz się czasem, co stało się z twoją forsą, jaka została po opłaceniu adwokatów?
W odpowiedzi Benedict mocno nacisnął hamulec i samochód, z przeraźliwym piskiem, zatrzymał się niemal w miejscu, przed samym wejściem do budynku. Klnąc pod nosem, Hadley pozbierał z podłogi rozsypane kartki i czekał, na próżno, aż Zack wysiądzie.
– Ty bezczelny skurwysynu! Nie wiem, co ci się dzisiaj stało, po powrocie policzymy się. A teraz rusz dupę i otwórz mi drzwi!
Zack wysiadł. Zimny wiatr zsunął mu z ramion cienką, białą kurtkę, ale nie zwrócił na to uwagi, interesował go tylko śnieg, teraz padający na całego. Za pięć minut już go tu nie będzie. Otworzył tylne drzwi samochodu i skłonił się z przesadną uprzejmością.
– Wyjdzie pan sam, czy pomóc?
– Tym razem przesadziłeś – warknął Hadley, wysiadając z aktówką pod pachą. – Jak wrócimy, nauczę cię rozumu. – Z trudem opanowując gniew, obejrzał się na Sandiniego, który siedział sztywno wyprostowany, z niewinną miną i zapatrzony przed siebie udawał, że nie słyszy. – Masz listę sprawunków, Sandini, załatw je i wracaj. A ty – zwrócił się do Zacka rozkazującym tonem – idź do spożywczego po drugiej stronie ulicy, znajdź dla mnie kawałek dobrego, importowanego sera i świeże owoce, a potem zaczekaj w aucie. Będę gotowy za jakieś półtorej godziny. W samochodzie ma być ciepło, silnik włączony.
Nie usłyszawszy odpowiedzi, Hadley ruszył przed siebie. Obydwaj więźniowie obserwowali jego plecy aż do samego wejścia.
– Ale kutas – mruknął pod nosem Sandini. – No to życzę szczęścia zwrócił się do Zacka. Spojrzał w górę na ciemne, brzemienne śniegiem chmury. – Zanosi się na niezłą zamieć.
– Pogoda nieważna – odpowiedział pośpiesznie Zack – wiesz, co masz robić. Nie zmieniaj planu i, na Boga, trzymaj się ustalonej wersji. Jeżeli postąpisz dokładnie tak, jak ci powiedziałem, zostaniesz bohaterem, a nie współwinnym.
Coś w pełnym próżności uśmiechu Sandiniego, w jego napiętej, niespokojnej postawie, zaniepokoiło Zacka. Dobitnie i zwięźle powtórzył plan, który do tej pory mogli omawiać jedynie szeptem.
– Zrób wszystko dokładnie tak, jak postanowiliśmy. Listę sprawunków zostaw w samochodzie. Godzinę poświęć na zakupy, a potem powiedz sklepikarce, że zostawiłeś spis w aucie i nie pamiętasz, czy kupiłeś wszystko. Powiedz, że idziesz po niego, i wracaj. Samochód będzie zamknięty. – Zack wziął listę z rąk Sandiniego i rzucił na podłogę po stronie pasażera, potem zatrzasnął drzwi. Ze spokojem, którego wcale nie odczuwał, wziął go pod ramię i podprowadził na róg ulicy.
Obserwując przejeżdżające ciężarówki, czekali na zmianę świateł, potem bez pośpiechu przeszli na drugą stronę. Wyglądali jak zwykli Teksańczycy, rozprawiający o gospodarce stanu albo najbliższym meczu futbolowym. Jedyne, co ich wyróżniało, to białe spodnie i więzienne kurtki z napisem na plecach. Zbliżali się do krawężnika, Zack półgłosem powtarzał:
– Jak wrócisz pod zamknięte drzwi samochodu, idź zaraz do spożywczego po drugiej stronie. Porozglądaj się trochę, a potem zapytaj sprzedawcę o mnie, podaj rysopis. Gdy usłyszysz, że mnie nie widziano, idź do apteki, potem do księgarni i wszędzie się wypytuj. Jak już dowiesz się, że nikt nic nie wie, wal prosto do tamtego budynku. Zaglądaj do pokoi i pytaj, gdzie odbywa się zebranie z naczelnikiem. Opowiadaj każdemu o mojej ucieczce i że musisz o niej zameldować. Później pracownicy sklepów potwierdzą twoje słowa, a ponieważ zawiadomisz naczelnika pół godziny wcześniej, niż sam by się zorientował, będzie święcie przekonany, że jesteś niewinny jak niemowlę. Jeszcze cię wypuści na tyle wcześnie, byś zdążył na wesele Giny.
Sandini uśmiechnął się i uniósł w górę kciuk – uścisk dłoni mógłby ich wydać.
– Przestań się martwić moją osobą i spływaj. – Zack skinął głową. Już miał odejść, ale jeszcze zatrzymał się. – Sandini! – powiedział z powagą.
– Tak, Zack?
– Będzie mi cię brakowało.
– Wiem.
– Ucałuj ode mnie mamę. Powiedz siostrom, że dla mnie zawsze będą najpiękniejsze. – Odwrócił się i odszedł szybkim krokiem.
Sklep spożywczy, z jednym wejściem naprzeciw budynku, w którym zniknął Hadley, i drugim, wychodzącym na boczną uliczkę, znajdował się na samym rogu. Zack, zmuszając się do zachowania spokoju, poszedł w stronę głównego wejścia. Na wypadek gdyby Hadley obserwował go przez okno, co poprzednio się zdarzało, zatrzymał się w pobliżu drzwi i odliczył do trzydziestu.
Pięć minut później znajdował się kilka przecznic dalej. Więzienną kurtkę trzymał zwiniętą pod pachą i szybkim krokiem szedł w stronę pierwszego punktu wyznaczonego na trasie ucieczki – męskiej toalety na stacji obsługi Phillips 66 przy Court Street. Spięty do granic wytrzymałości, z mocno bijącym sercem przeszedł Court Street na czerwonym świetle, przemykając pomiędzy taksówką a wozem pomocy drogowej, który właśnie zwolnił przed skrętem w prawo, i wtedy zobaczył to, czego oczekiwał – zaparkowany w przecznicy, nie rzucający się w oczy czarny samochód z tablicami Illinois; wciąż tam czekał, pomimo dwóch dni spóźnienia.
Z pochyloną głową i rękami w kieszeniach, Zack zwolnił kroku. Sypało już na dobre, gdy przechodził obok czerwonej corvetty, stojącej przy dystrybutorach benzyny. Szedł prosto do męskiej toalety obok budynku stacji obsługi. Chwycił za klamkę – drzwi były zamknięte! Opanowując pragnienie wyważenia ich, raz jeszcze mocno szarpnął za klamkę. Ze środka dobiegł gniewny, męski głos:
– Trzymaj spodnie na tyłku, koleś, zaraz wychodzę.
Wreszcie ukazał się człowiek okupujący toaletę. Rozejrzał się po pustym placu przed budynkiem i podszedł do czerwonej corvetty. Zack wszedł do środka, dokładnie zamykając za sobą drzwi. Całą uwagę skupił na pojemniku na śmieci. Jeżeli opróżniano go przez ostatnie dwa dni, będzie miał pecha! Pochwycił kosz i odwrócił dnem do góry. Wypadło kilka zmiętych, papierowych ręczników i puszek po piwie. Potrząsnął jeszcze raz, wysypała się masa śmieci, a potem, z samego dna, z przyjemnym dla jego ucha stukiem wyleciały na szare linoleum dwie nylonowe torby. Jedną ręką otworzył pierwszą z nich, drugą niecierpliwie rozpinał guziki swej więziennej koszuli.
Znalazł dżinsy, czarny, niczym nie wyróżniający się sweter, najzwyklejszą dżinsową kurtkę, buty swojego rozmiaru i zasłaniające pół twarzy okulary przeciwsłoneczne. W drugiej torbie odkrył mapę Kolorado z zahaczoną czerwono trasą i kartkę z wypisanymi na maszynie wskazówkami mającymi zaprowadzić go do domu na odludziu głęboko w górach Kolorado, dwie wypchane, brązowe koperty, automatyczny pistolet kaliber 45, pudełko amunicji, nóż sprężynowy i kluczyki samochodowe, które, jak wiedział, będą pasowały do czarnego wozu stojącego po drugiej stronie ulicy.