Nóż zaskoczył go; Sandini najwyraźniej uznał, że tak wygląda podstawowe wyposażenie zbiegłego więźnia. Odliczając drogocenne sekundy, Zack rozebrał się, włożył nowe rzeczy, stare wepchnął do torby, a śmieci zebrał z podłogi i z powrotem umieścił w koszu.
Najważniejsze dla bezpieczeństwa było zniknięcie bez pozostawienia po sobie śladów, wskazówek mogących naprowadzić na trop. Otworzył pękate koperty, sprawdził zawartość: w pierwszej znalazł dwadzieścia pięć tysięcy dolarów w używanych banknotach dwudziesto-dolarowych oraz paszport na nazwisko Alan Aldrich, druga zawierała kilka biletów lotniczych do różnych miast, niektóre na nazwisko Aldrich, pozostałe na inne, na wypadek gdyby jakimś sposobem władze odkryły, jakiego nazwiska używa obecnie. Pokazanie się od razu na lotnisku było ryzykowne, dlatego musi zaczekać, aż wrzawa nieco przycichnie. Całą nadzieję pokładał teraz w wybiegu jaki wymyślił jeszcze w więzieniu w czasie długich, bezsennych nocy. Dzięki kontaktom Sandiniego – sowicie opłaconym – wynajęto mężczyznę podobnego do Zacka, czekającego teraz w hotelu w Detroit na jego telefon. Człowiek ten, którego łatwo można będzie wziąć za Benedicta, po sygnale od Zacka miał natychmiast wynająć samochód na nazwisko Benedict Jones i jeszcze tego samego dnia, w okolicy Windsoru, przekroczyć granicę kanadyjską.
Jeżeli policja nabierze się na tę sztuczkę, olbrzymie polowanie, jakie zapewne się rozpęta, odbędzie się w Kanadzie, nie tutaj, on zaś będzie miał dość czasu na dotarcie do Meksyku, a gdy impet poszukiwań osłabnie, dalej w głąb Ameryki Południowej.
W głębi duszy Zack nie wierzył, by na długo udało się zwieść ścigających, wątpił, czy uda mu się cało pokonać pierwszy etap ucieczki. Ale nie o tym teraz myślał: wolny zmierza w stronę granicy Teksasu z Oklahomą, leżącej dziewięćdziesiąt mil na północ. Jeżeli do tej pory nie zatrzymano go, być może uda mu się pokonać trzydziestopięciomilowy pas terytorium Oklahomy i dotrzeć do granicy z Kolorado. Tam, gdzieś w górach, znajdzie pierwszy azyl, zaszyje się głęboko w lesie, w domu, w którym, jak wiedział, nikt nie będzie go szukał.
Teraz musi tylko, przez nikogo nie zauważony, przekroczyć granice dwóch stanów i w leśnej chacie cierpliwie zaczekać, aż alarm przycichnie na tyle, by mógł kontynuować ucieczkę.
Wziął do ręki pistolet, wsunął pełny magazynek, sprawdził, czy broń jest zabezpieczona i umieścił ją w kieszeni kurtki wraz ze zwitkiem banknotów. Potem uniósł torby podróżne, kluczyki wrzucił do drugiej kieszeni i otworzył drzwi toalety. Z przekonaniem, że musi się udać, ruszył przed siebie.
Za budynkiem przeszedł przez jezdnię, kierując się w stronę czarnego samochodu. Nagle stanął jak wryty, nie wierząc własnym oczom. Wóz pomocy drogowej, który kilka minut wcześniej minął w drodze na stację obsługi, właśnie odjeżdżał, a z platformy zwisało auto z rejestracją Illinois.
Przez kilka sekund stał jak sparaliżowany i patrzył na samochód rozpływający się w gąszczu innych. Za plecami usłyszał:
– Mówiłem ci, że ten grat został porzucony. Stał tu od trzech dni.
Zack otrząsnął się z chwilowego szoku. Albo mógł spasować, wrócić do męskiej toalety, przebrać się w więzienne ciuchy, torby z powrotem włożyć do kosza, i za jakiś czas spróbować jeszcze raz, albo zacząć improwizować. Ale tak naprawdę nie miał wyboru: prędzej umrze, niż z powrotem da się zamknąć! Sytuacja, w jakiej się znalazł, zmuszała do działania – rzucił się w stronę rogu ulicy, gorączkowo zastanawiając się, jak wydostać się z miasta. Właśnie nadjeżdżał autobus.
Zack wyjął z kosza na śmieci starą gazetę i wskoczył do zatrzymującego się pojazdu. Niby to zaczytany, zasłonił twarz gazetą i ruszył przejściem pomiędzy fotelami. Przeciskając się obok grupy studentów rozprawiających o najbliższym meczu futbolowym, dotarł do tylnego pomostu. Przez następne dwadzieścia przeraźliwie długich minut autobus przedzierał się przez korki uliczne, wypluwając spaliny, a na licznych przystankach pasażerów, potem skręcił w prawo na autostradę, kierując się w stronę granic miasta. W wozie pozostało pół tuzina hałaśliwych studentów college'u, ale gdy przy drodze pojawił się, najwyraźniej ich ulubiony, pub, wysiedli i oni.
Zack nie miał wyboru, razem z nimi wysiadł tylnym wyjściem i rozpoczął marsz w stronę miejsca, gdzie, jak wiedział, za jakąś milę znajdzie skrzyżowanie dróg. Mógł zdać się na autostop i w ten sposób przedłużyć swą wolność o najbliższe pół godziny. Ale jak Hadley już się połapie, każdy gliniarz w promieniu pięćdziesięciu mil będzie się rozglądał za zbiegłym więźniem, każdy autostopowicz zostanie sprawdzony.
Płatki śniegu oblepiły mu włosy i słały się pod stopami, gdy z pochyloną głową szedł pod wiatr. Mijały go ciężarówki, jednak kierowcy nie zwracali uwagi na jego podniesioną rękę. Z całych sił starał się odpędzić przeczucie klęski. Po autostradzie pędziło wiele samochodów, ale najwyraźniej wszyscy śpieszyli się, by dotrzeć do miejsca przeznaczenia, zanim na dobre rozpęta się burza, i nie mieli zamiaru tracić ani chwili.
Przed sobą, przy skrzyżowaniu, zobaczył sprawiającą wrażenie rzadko uczęszczanej stację benzynową z kafejką. Na parkingu obok stały dwa samochody – niebieski blazer i brązowy minibus. Z torbami w rękach podszedł podjazdem pod okna i przez szybę zlustrował wzrokiem znajdujące się wewnątrz osoby. Przy jednym stoliku siedziała samotna kobieta, przy. drugim inna z dwójką dzieci. Zaklął pod nosem, obydwa samochody należały do kobiet, a te nie będą skore do zabrania autostopowicza. Nie zwalniając kroku, szedł między ścianą budynku a zaparkowanymi samochodami i zastanawiał się, czy kluczyki tkwią w stacyjkach. Ale zaraz pomyślał, że nawet gdyby je tam znalazł, szaleństwem byłoby kraść samochód.
Aby wydostać się z parkingu, musiałby przedefilować przed oknami kafejki i właścicielka pojazdu zadzwoniłaby po gliny, zanim zdążyłby wyjechać na drogę. Co więcej, ze swego miejsca widziałaby, w którą stronę skręci. Może gdy wyjdą z baru, zdoła okrągłą sumką przekonać którąś do zabrania go.
Jeżeli nie dadzą skusić się pieniędzmi, użyje ostatecznego argumentu – pistoletu. Chryste! Musi wymyślić jakiś inny sposób wydostania się stąd!
Ciężarówki pędziły szosą, wyrzucając spod kół chmury śnieżnego pyłu. Rzucił okiem na zegarek. Od odejścia Hadleya na zebranie minęła prawie godzina. Teraz zatrzymanie na drodze samochodu byłoby krańcową lekkomyślnością. Ze skrzyżowania widziano by go na milę! Jeżeli Sandini trzymał się planu, za jakieś pięć minut Hadley zaalarmuje miejscową policję. I jakby przywołany jego myślami, na skrzyżowaniu zjawił się wóz szeryfa. Zwolnił i skręcił na parking jakieś pięćdziesiąt jardów od miejsca, w którym stał Zack, i dalej jechał w jego stronę.
Benedict przykucnął, udając, że przygląda się kołu blazera, i wtedy doznał olśnienia – może za późno, a może nie. Błyskawicznie wyjął z torby nóż i wbił w bok opony, uchylając twarz przed gwałtownym strumieniem powietrza. Kątem oka obserwował radiowóz zatrzymujący się za jego plecami. Zamiast dociekać, co Zack tu robi z podróżnymi torbami, szeryf opuścił szybę i zagadnął:
– Wygląda na gumę…
– Na sto procent – przyznał mu rację Zack. Poklepał koło, starał się nie patrzeć w stronę stróża prawa. – Żona ostrzegała, że ta opona jest uszkodzona, ale… – Dalsze słowa zagłuszył sygnał dobiegający z policyjnej radiostacji. Szeryf gwałtownie zawrócił radiowóz, aż zapiszczały opony, nacisnął gaz i z wyciem syreny wyjechał z parkingu. Po chwili Zack usłyszał ich więcej, dobiegających od strony autostrady, potem na obwodnicy ukazały się pędzące i migocące światłami wozy patrolowe.