– Zaraz powinni zadzwonić do mnie z Teksasu Mathisonowie i powiedzieć, kiedy będą mogli ją przyjąć. Chciałabym przekazać Julie dobrą wiadomość. – Telefon na biurku zadzwonił, w słuchawce rozległ się głos sekretarki:
– Pani Mathison chce rozmawiać z doktor Wilmer.
– Nareszcie – ucieszyła się Terry.
John Frazier popatrzył na zegarek.
– Za kilka minut mam pierwsze spotkanie z Cara Peterson. – Ruszył w stronę drzwi, ale z ręką na klamce zatrzymał się i wykrzywiając w uśmiechu usta, dodał: – Przyszło mi do głowy, że w twoim programie podział pracy jest mocno niesprawiedliwy, ty dostajesz dziewczynę kradnącą cukierki i ołówki dla biednych dzieci, ja Carę, która próbowała zgładzić zastępczego ojca. Ty dostajesz Robin Hooda, ja Lizzie Borden.
– Ale ty uwielbiasz wyzwania – odpowiedziała ze śmiechem Theresa Wilmer, a później, sięgając po słuchawkę, dodała poważnie: – Zamierzam zwrócić się do centrum rodziny, by przeniesiono panią Borowski z LaSalle do innego ośrodka, w którym będzie się opiekować wyłącznie niemowlętami i małymi dziećmi. Pracowałam z nią wcześniej i wiem, że z maluchami radzi sobie doskonale. One potrzebują pieszczot, a nie łamią przepisów. Nie powinna sprawować opieki nad nastolatkami, nie potrafiąc odróżnić drobnego nieposłuszeństwa, wynikającego z buntu wieku dorastania, od czynów przestępczych.
– Czy przypadkiem nie odkuwasz się na niej za uprzedzenie sekretarki, że Julie ukradnie wszystko, czego się uważnie nie pilnuje?
Doktor Wilmer, zanim jeszcze podniosła słuchawkę, powiedziała:
– Bynajmniej, ale to jeszcze jeden dowód potwierdzający moją opinię o niej.
Gdy skończyła rozmowę, wstała i podeszła do drzwi. Nie mogła doczekać się niespodzianki, jaką miała sprawić Julie Smith.
ROZDZIAŁ 2
– Julie – rzuciła zza biurka – proszę, wejdź. – Gdy dziewczynka zamknęła za sobą drzwi i podeszła bliżej, Terry dodała wesoło: – Twoje testy nareszcie się skończyły, właśnie otrzymałam wyniki.
Młoda pacjentka ominęła krzesło i stanęła przed biurkiem Terry, z lekko rozstawionymi małymi stopami i dłońmi wciśniętymi w tylne kieszenie dżinsów. Z obojętnością wzruszyła ramionami, ale nie zapytała o wyniki, bo, jak Terry dobrze wiedziała, obawiała się odpowiedzi.
– Testy były kretyńskie – powiedziała. – Ten cały program jest bez sensu, co można o mnie powiedzieć po kilku ankietach i rozmowach?
– W ciągu tych paru miesięcy naszej znajomości wiele się o tobie dowiedziałam, Julie. Chcesz, bym ci tego dowiodła, powiedziała, co odkryłam?
– Nie.
– Proszę, pozwól przekazać sobie, co myślę. Dziewczynka skrzywiła się łobuzersko.
– I tak to zrobisz.
– Masz rację – przyznała doktor Wilmer, powstrzymując uśmiech wywołany bystrą uwagą. Metoda, polegająca na otwartości, jaką miała zastosować w przypadku Julie, całkowicie różniła się od tej, jakiej użyłaby w innych okolicznościach. Ale to dziecko, posiadające wrodzoną przenikliwość, pogłębioną ulicznym wychowaniem, nie da się zwieść słodkimi komunałami i półprawdami. – Usiądź – zaprosiła, a gdy Julie opadła na stojące przed biurkiem krzesło, ze spokojną stanowczością zaczęła: – Odkryłam, że pomimo tych wszystkich zuchwałych czynów i obnoszenia się ze śmiałością, tak naprawdę śmiertelnie się boisz, w każdej chwili, każdego dnia. Nie wiesz, kim jesteś i wolisz nie zastanawiać się, kim będziesz. Nie umiesz czytać ani pisać, więc uważasz się za głupią. Uciekasz z lekcji, bo nie nadążasz za rówieśnikami, bardzo cierpisz, gdy w klasie śmieją się z ciebie. Czujesz się jak w pułapce, bezsilna, i nienawidzisz tych uczuć.
– Wiesz o tym, że ominęła cię adopcja, gdy byłaś młodsza, i że porzuciła cię własna matka. Już dawno utwierdziłaś się w przekonaniu, że powodem, dla którego nie chcieli cię naturalni rodzice, a adopcyjni nie przysposobili, był lęk, iż nic dobrego z ciebie nie wyrośnie, bo nie jesteś wystarczająco bystra ani ładna. A więc obcinasz włosy jak chłopiec, nie chcesz nosić spódniczek, kradniesz, ale i tak nie jesteś szczęśliwa. Wydaje ci się, że wszystko, co robisz, jest bez znaczenia, to twój prawdziwy problem, jeżeli nie wpadasz w kłopoty – nikogo nie obchodzisz. Nienawidzisz siebie, bo chciałabyś spowodować, żeby było inaczej.
Doktor Wilmer przerwała na chwilę, aby ostatnia część przemowy lepiej trafiła do dziewczynki. Po chwili natarła mocniej.
– Chcesz zainteresować sobą kogokolwiek, Julie. Gdybyś miała tylko jedno życzenie, wyglądałoby ono właśnie tak.
Dziewczynka czuła, jak oczy pieką od upokarzających łez – surowe słowa doktor Wilmer doskwierały prawdą – zatrzepotała powiekami, by je powstrzymać.
Nagłe zwilgotnienie oczu i ruch rzęs nie uszły uwagi doktor Wilmer, dla której łzy Julie były potwierdzeniem, że jej słowa trafiły do celu. Mówiła dalej, teraz już łagodniej:
– Nienawidzisz siebie za snucie nieziszczalnych marzeń, ale nie potrafisz się powstrzymać, wymyślasz więc wspaniałe historyjki i opowiadasz maluchom z LaSalle. O samotnych, brzydkich dzieciach, które pewnego dnia znajdują rodzinę, miłość i szczęście.
– Pani wszystko przekręciła! – zaprotestowała gwałtownie Julie, czerwieniąc się aż po cebulki włosów. – Mówi pani, jakbym była jakąś… jakąś płaksą. Nie potrzebuję, by mnie ktoś kochał, dzieciaki z LaSalle również… Nie chcę! Jestem szczęśliwa…
– Jest inaczej. Dzisiaj powiemy sobie całą prawdę, jeszcze nie skończyłam. – Nie spuszczając wzroku pod spojrzeniem dziecka, powiedziała z mocą: – Prawda jest taka, Julie: Podczas testów odkryliśmy, że jesteś odważną, wspaniałą i bardzo rozgarniętą dziewczynką. – Uśmiechnęła się na widok oszołomionej miny dziecka i ciągnęła: -Jedynym powodem, dla którego nie nauczyłaś się czytać i pisać, był długi okres nieobecności w szkole spowodowany chorobą; później nie potrafiłaś już dogonić klasy. I nie ma to nic wspólnego z twoimi zdolnościami, z tym, co ty nazywasz bystrością, a my inteligencją. Wszystkim, czego potrzebujesz, by nadrobić braki, jest, przez jakiś czas, czyjaś pomocna dłoń. A poza tym – kontynuowała, nieco zmieniając temat posiadasz naturalną potrzebę bycia kochaną, taką jaka jesteś. Twoja duża wrażliwość sprawia, że łatwo cię zranić. Właśnie dlatego dostrzegasz krzywdę innych dzieci i na różne sposoby starasz się im pomagać; opowiadasz historyjki i kradniesz dla nich. Wiem, nie znosisz własnej wrażliwości. Ale, wierz mi, to najcenniejsza z twoich cech. Teraz musimy tylko umieścić cię w środowisku, które pomoże ci zostać w przyszłości wspaniałą kobietą, na jaką masz zadatki…
Julie pobladła, obce jej słowo „środowisko” brzmiało jak instytucja, może nawet jak nieznana nazwa więzienia.
– Znam rodziców zastępczych akurat w sam raz dla ciebie – Jamesa i Mary Mathisonów. Pani Mathison była nauczycielką i aż pali się, by ci pomóc w nauce. Wielebny Mathison jest pastorem…
Julie zeskoczyła z krzesła jak oparzona.
– Ksiądz! – wybuchnęła, gwałtownie potrząsając głową na wspomnienie długich kazań o ogniu piekielnym i potępieniu, jakich nasłuchała się w kościele.- Nigdy, wolę już iść do pudła!
– Jeszcze tam nie byłaś, więc nie wiesz, o czym mówisz – oświadczyła doktor Wilmer i dalej opowiadała o zastępczej rodzinie, jak gdyby pozostawiała Julie jakiś wybór. – Kilka lat temu James i Mary Mathisonowie przenieśli się do małego miasteczka w Teksasie. Mają dwóch synów, starszych od ciebie o trzy i pięć lat, a w przeciwieństwie do domów, w których dotychczas mieszkałaś, nie będzie tam innych przysposobionych dzieci. Staniesz się członkiem prawdziwej rodziny, nawet dostaniesz własny pokój, co, jak wiem, spotka cię po raz pierwszy w życiu. Rozmawiałam o tobie z Jamesem i Mary, nie mogą się doczekać, kiedy przyjedziesz.