– Na jak długo? – zapytała Julie, starając się nie wpadać w entuzjazm z powodu czegoś, co będzie tylko na jakiś czas, a pewnie w ogóle nie wypali.
– Na zawsze, zakładając, że ci się tam spodoba i zechcesz podporządkować się jednej, surowo przestrzeganej zasadzie, którą ustanowili zarówno dla siebie, jak i dzieci: absolutna uczciwość. Koniec z kradzieżami, kłamstwami, wagarami. Masz tylko obowiązek bycia uczciwą, nic więcej. Wierzą w ciebie i bardzo, ale to bardzo chcą, byś weszła do ich rodziny, Pani Mathison dzwoniła do mnie przed chwilą, właśnie idzie kupić jakieś gry, które ułatwią ci szybkie nadrobienie szkolnych braków. Czeka, byście razem wybrały rzeczy do twojego pokoju, urządzisz go według własnego gustu.
Opanowując wybuch zachwytu, Julie powiedziała:
– Nie wiedzą, że byłam zatrzymana przez policję za włóczęgostwo?
– I próbę kradzieży – dodała surowym głosem doktor Wilmer. -Tak, słyszeli o wszystkim.
– I mimo to chcą, bym u nich mieszkała? – prychnęła wzgardliwie Julie. – Chyba bardzo potrzebują pieniędzy z opieki.
– Pieniądze nie miały żadnego wpływu na ich decyzję! – oburzyła się Theresa Wilmer, surowość jej głosu łagodził jednak powstrzymywany uśmiech.- To wyjątkowa rodzina. Nie są zamożni, ale uważają się za bogato wyposażonych w inne dary i chcą dzielić je z zasługującym na to dzieckiem.
– Akurat ze mną? – zdziwiła się Julie. – Nikt nie chciał mnie wcześniej, zanim zostałam zapisana w policyjnej kartotece, dlaczego teraz ktoś nagle mnie zapragnął?
Ignorując to retoryczne pytanie, doktor Wilmer wstała i obeszła biurko.
– Julie – powiedziała łagodnie, czekając cierpliwie, aż dziewczynka podniesie na nią wzrok. – Myślę, że jesteś najbardziej zasługującym na pomoc dzieckiem spośród tych, jakie miałam szczęście spotkać. – Temu niezwykłemu komplementowi towarzyszył pierwszy fizyczny gest czułości zaznany w życiu przez Julie; lekarka położyła jej dłoń na policzku i dodała: – Nie wiem, jak to się stało, że ostałaś się taka słodka i wyjątkowa, ale wierz mi, zasługujesz na wszelką pomoc, jaką mogę ci zapewnić, i miłość, którą, jak wierzę, znajdziesz w domu Mathisonów.
Julie wzruszyła ramionami, usiłując uodpornić się na nieuchronne rozczarowanie, ale nie potrafiła całkowicie stłumić wybuchu nadziei.
– Za dużo się pani spodziewa, doktor Wilmer. – Theresa uśmiechnęła się łagodnie.
– Liczę na ciebie. Jesteś niezwykle inteligentną, obdarzoną intuicją dziewczynką i będziesz umiała rozpoznać dobro, gdy je napotkasz.
– Pani to się zna na swojej pracy – powiedziała mała z westchnieniem, wyrażającym częściowo nadzieję, a po części obawę przed przyszłością. – Prawie uwierzyłam.
– Masz rację, w swoim zawodzie jestem dobra – przyznała doktor Wilmer. – Bardzo bystre spostrzeżenie. – Z uśmiechem ujęła Julie pod brodę i z łagodną powagą spytała: – Od czasu do czasu napiszesz, jak ci idzie?
– Oczywiście. – Julie wzruszyła ramionami.
– Mathisonów nie obchodzi, co zrobiłaś w przeszłości, wierzą, że będziesz wobec nich uczciwa. Czy ty także potrafisz zapomnieć o tym, co było, i dać im szansę, by okazali ci pomoc w staniu się wspaniałym człowiekiem?
– Postaram się. – Julie, oszołomiona, zachichotała niepewnie.
Ani na chwilę nie pozwalając dziewczynce na ochłonięcie z wrażenia, Theresa z powagą mówiła dalej:
– Pomyśl o tym, Julie. Mary Mathison zawsze pragnęła córki, a ty jesteś jedyną małą dziewczynką, jaką chce przyjąć do domu. Zaczynasz we własnej rodzinie, z czystą kartą, cała lśniąca, jakbyś była nowo narodzonym dzieckiem. Rozumiesz?
Julie już otwierała usta, by przytaknąć, ale poczuła ucisk w gardle, więc tylko skinęła głową.
Theresa Wilmer wbiła wzrok w wielkie, błękitne oczy, spoglądające na nią z urokliwej twarzy urwisa, i także zamilkła ze wzruszenia. Wyciągnęła rękę i pogłaskała splątane, brązowe loki.
– Może pewnego dnia zapuścisz włosy – szepnęła z uśmiechem. -Będą piękne, gęste.
Julie odzyskała wreszcie głos, jej czoło zmarszczyła troska.
– Ta pani… pani Mathison, to znaczy… chyba nie będzie chciała ich kręcić i wiązać wstążką ani nic podobnie idiotycznego?
– Chyba że sama poprosisz.
Doktor Wilmer z melancholią patrzyła za odchodzącą Julie. Dziewczynka pozostawiła lekko uchylone drzwi, więc Theresa wstała, by je zamknąć – sekretarka wyszła na lunch. Gdy ujmowała klamkę, ujrzała Julie przy stoliku, potem idącą do biurka rejestratorki.
Dziewczynka odeszła, na stoliku przybyła garść cukierków, a na pustym biurku pojawiły się czerwony ołówek i długopis.
Theresę ogarnęło uczucie radości i dumy z odniesionego sukcesu. Wyszeptała ochrypłym ze wzruszenia głosem za odchodzącym dzieckiem:
– Chciałaś mieć czyste konto, prawda, kochanie? Moja dziewczynka!
ROZDZIAŁ 3
Szkolny autobus zatrzymał się przed przytulnym, wiktoriańskim domem, o którym Julie, odkąd przed trzema miesiącami zamieszkała u Mathisonów, nauczyła się myśleć jak o własnym.
– No to jesteśmy na miejscu, Julie – powiedział dobrodusznie kierowca.
Żadna z nowych koleżanek nie pożegnała jej jak poprzednio. Ich chłodne, podejrzliwe milczenie pogłębiło jeszcze przyprawiające ją o kurcz żołądka przerażenie, gdy ciężko, nie śpiesząc się, szła pokrytym śniegiem chodnikiem. Pieniądze zbierane w klasie Julie na weekendowe obiady zostały skradzione z biurka nauczycielki! Przepytano dzieci z jej klasy, ale i tak wszyscy wiedzieli: to Julie tego dnia została dłużej w szkole, by dokończyć pracę z geografii, to ona stała się główną podejrzaną. I nie tylko dlatego, że miała wyśmienitą okazję. Była nowa, obca, była dzieckiem ze zdeprawowanego, wielkiego miasta. Nigdy wcześniej nic podobnego nie wydarzyło się w tej szkole, więc dla wszystkich już była winna. Tego popołudnia, gdy stała pod gabinetem dyrektora, usłyszała, jak pan Duncan mówi do sekretarki, że zadzwoni do pastora i pani Mathison, by poinformować o kradzieży. Niewątpliwie uczynił tak, bo samochód wielebnego stał na podjeździe, a pastor rzadko tak wcześnie bywał w domu.
Gdy dotarła do furtki w ogrodzeniu z pomalowanych na biało prętów, przystanęła i patrzyła na dom. Na samą myśl o wygnaniu z tego miejsca jej kolana trzęsły się tak, że jedno uderzało o drugie. Mathisonowie dali jej osobny pokój z osłoniętym baldachimem łóżkiem, przykrytym kwiecistą kapą, jednak komfortu będzie jej najmniej brakowało. Najmocniej zatęskni do czułych uścisków, śmiechu, ciepłych słów. Och, oni wszyscy mieli takie miękkie, wesołe, przepojone nutą serdeczności głosy! Sama myśl, że mogłaby nigdy więcej nie usłyszeć Jamesa Mathisona mówiącego: „Dobranoc, Julie, nie zapomnij o modlitwie, kochanie”, sprawiła, iż zapragnęła paść w śnieg i płakać jak małe dziecko. I jak tu dalej żyć, jeżeli nigdy więcej nie usłyszy Carla i Teda, o których nauczyła się myśleć jak o starszych braciach, wołających ją do zabawy lub proponujących wspólne wyjście do kina? Nigdy więcej ze swoją rodziną nie pójdzie do kościoła, nie usiądzie z nimi w pierwszej ławie, by posłuchać, jak wielebny Mathison łagodnym głosem opowiada o Panu, a zasłuchani członkowie kongregacji w pełnym szacunku milczeniu chłoną każde jego słowo. Z początku nie podobało jej się w kościele, msze wydawały się trwać bez końca, ławki były twarde jak skała, ale potem zaczęła wsłuchiwać się w słowa wielebnego Mathisona. Po kilku tygodniach niemal uwierzyła w istnienie dobrego, miłosiernego Boga, czuwającego nawet nad takim marnym robaczkiem jak ona – Julie Smith. Teraz stała po kostki w śniegu i szeptała: