– Od kilku dni nie. – Morgan wcześniej powiedziała mu o nocnym telefonie od Brittena i jego zaskakującej porannej wizycie. – Jestem pewna, że wielu kobietom pochlebiłoby jego zainteresowanie, ale… słyszałeś, że w zeszłym roku kandydował na dyrektora stanowego systemu szkolnictwa wyższego?
– Tak. Przez kilka tygodni o niczym innym nie mówiło się na uniwerku. – Uniósł na nią wzrok znad kubka z kawą. – Posłuchasz mojej rady? Trzymaj się z dala od tego typa, Morgan. Mówi się o nim, że kiedy się czegoś uczepi, jest nieustępliwy jak pirania. Myślę, że czeka na okazję, by zemścić się na władzach uczelni, a potrafi być naprawdę bezwzględny.
Morgan odwróciła się, próbując ukryć ogarniający ją niepokój. Nie wspomniała Bradowi o e-mailu od Brittena ani o telefonach, których nie odbierała. Żywić podejrzenia, to jedno; ale uzyskać ich potwierdzenie, to zupełnie co innego.
Afryka Wschodnia, 1981
Najpierw wypatroszył brązową kozę.
Zwierzęta były kluczem do zrozumienia bożej woli. Bogini Ngai wyrażała j ą przez ślady pozostawione przez nie na pastwiskach albo – jeśli człowiekowi się spieszyło – przez ich wnętrzności. A jemu w tej chwili się spieszyło.
Jako syn mindumugu, czyli szamana, był odpowiedzialny i za siebie, i za swój lud. Zanim skończył dwadzieścia lat, zaczął się kształcić na strażnika przyrody i studiować biologię. Koniecznie musiał uniknąć skandalu, a grzechem było pokalanie dobrego imienia plemienia. Tragiczny los Makkede ściągnął na jego lud zainteresowanie policji, a syn szamana wpadł w tarapaty przez swoją słabość do konopi indyjskich. Chodziły słuchy, że policja chce go aresztować. Musiał podjąć jakieś działania, ale najpierw należało sprawdzić rozmiary zagrożenia. A do tego potrzebne mu były kozy.
Był przystojnym, wysokim mężczyzną o wąskim nosie. Przerwał na chwilę długą wspinaczkę, rozkoszując się słabym wieczornym powiewem płynącym w górę zbocza. To naprawdę była boża ziemia, a on miał na niej swój dom. Patrząc w dal, zobaczył pasmo wyciosanych z granitu gór, Ildonyo Ogol, spowitych cierniami i akacjami. W dole, naprzeciwko rozpadliny, po kres horyzontu rozciągała się równina Serengeti, obfitująca w antylopy gnu, kongoni, impala i zebry. Mężczyzna odetchnął głęboko i ruszył w dalszą drogę, ciągnąc kozy za sobą.
Na polanie przywiązał je do pala i rozpalił ogień. Przez następną godzinę kopał w ziemi głęboką dziurę, którą następnie wyłożył liśćmi bananowca. Potem zaczekał, aż zapadnie zmrok i na niebie rozbłysną gwiazdy. W końcu wstał i odśpiewał błogosławieństwo. Zwilżając liście wodą z tykwy, posypał je świętym prochem z butelki z kości słoniowej.
Nadszedł czas.
Rzuciwszy okiem na niebo, wyjął nóż z pochwy i podszedł do białej kozy. Jednym płynnym ruchem ręki rozciął jej nos i wtarł w ranę sproszkowane wapno. Następnie odwiązał zwierzę od pala i, krwawiące, oprowadził wokół jamy, pozostawiając czerwony ślad. Potem to samo zrobił z brązową kozą, tyle że okrążając jamę, szedł w odwrotnym kierunku.
W nocnym powietrzu unosił się zapach mimoz. Odłożywszy nóż, mężczyzna zaczął dusić brązową kozę, aż bezwładnie opadła na ziemię. Kiedy opalizujące ślepia zwierzęcia zamgliły się, rozpłatał mu brzuch za pomocą pangi. Następnie wyszarpnął lśniące, wilgotne wnętrzności na suchą ziemię. Zwierzę było już w agonii, gdy wreszcie poderżnął mu gardło. Zabiwszy w podobny sposób białą kozę, zaciągnął parujące wnętrzności do jamy. Wrzucił je do środka, po czym przykucnął, by odczytać z nich przyszłość.
Zmrużył w skupieniu oczy. Wnętrzności prawidłowo zarżniętego ofiarnego zwierzęcia mogły wiele powiedzieć. Dobry mindumugu potrafił czytać w nich jak w książce. W blasku ognia mężczyzna z uwagą przyglądał się stygnącej masie, przebijając patykiem śliskie zwoje, szukając odpowiedzi na nurtujące go pytania. W końcu pojął, że policja rzeczywiście go ściga i aresztowanie jest tylko kwestią czasu. Mężczyzna podniósł się. Najwyższa pora opuścić ziemię przodków.
Z nadejściem świtu na niebie pojawią się krążące sępy. Zwabione wonią krwi i cuchnących trzewi marabuty zaczną krążyć wśród trucheł, z których w innych okolicznościach można by spreparować okazałe szkielety. Wtedy jednak jego już tu nie będzie. Mężczyzna ruszył w dół wzgórza przy głośnych dźwiękach nocnej symfonii fisi, hien.
ROZDZIAŁ 11
Główny hol siedziby AmeriCare wyglądał imponująco. Okna sięgały od podłogi po sufit, a ściany były wyłożone włoskim marmurem. Wszystko to razem tworzyło wrażenie potęgi i za każdym razem, gdy Morgan wchodziła do budynku, wstępowały w nią nowe siły. Miało to jednak swoją cenę. Było nią odhumanizowanie miejsca pracy i chłód, który dawał się we znaki wszystkim pracownikom.
Winna temu była nie tylko architektura. Wkrótce po rozpoczęciu pracy w AmeriCare Morgan uświadomiła sobie, że niemal we wszystkich firmach tego typu panuje atmosfera podszytej chciwością nerwowości, przejawiająca się w bezustannym odrzucaniu wniosków klientów i ciągłych wysiłkach na rzecz ograniczenia kosztów działalności. Początkowo, gdy przechodziła przez hol, uśmiechała się i witała ze wszystkimi. Jednak strażnik nigdy nie zdobył się w odpowiedzi na nic więcej niż ponury pomruk, a inni pracownicy byli równie zamknięci w sobie. Po pewnym czasie Morgan zrezygnowała z prób nawiązania z nimi kontaktu.
Jednym z nielicznych wyjątków była jej sekretarka, Janice. Ta pełna życia, towarzyska blondynka zawsze miała dla swojej szefowej uśmiech i ciepłe słowo. Janice była w wieku Jennifer i Morgan traktowała ją bardziej jak siostrę niż podwładną.
– Co u twojej siostry, Morgan? A u siostrzeńca? – spytała Janice.
– Obydwoje ledwo się trzymają – powiedziała. – Życie Bena wisi na włosku, a Jen sama sobie szkodzi. Przyszło coś do mnie?
– Przyniosłam akta, o które prosiłaś. Leżą na twoim biurku. Aha, szukał cię doktor Hunt.
– A czego on chce?
– Nie powiedział, ale słowo daję, ciarki mnie przechodzą na jego widok.
Morgan wiedziała, co Janice ma na myśli. Martin Hunt, którego poznała podczas wstępnej rozmowy kwalifikacyjnej, wydawał się ulepiony z innej gliny niż pozostali kierownicy. W odróżnieniu od nadętych bufonów pokroju Daniela Morrisona doktor Hunt odznaczał się życzliwością, która wydawała się tu zdecydowanie nie na miejscu. Prawdę mówiąc, to właśnie dzięki niemu Morgan postanowiła wziąć tę pracę.
Swoje łagodne usposobienie po części zawdzięczał wykształceniu medycznemu. Od początku lat osiemdziesiątych programy studiów medycznych stopniowo były przystosowywane do wymogów społeczeństwa coraz bardziej nastawionego na konsumpcję. Gdy wcześniej kładziono nacisk przede wszystkim na leczenie i analizę poszczególnych przypadków, nagle większą uwagę poczęto zwracać na zagadnienia etyczne, profilaktykę i komunikację między pacjentem a lekarzem, wymagającą od tego ostatniego zrównoważonej osobowości i umiejętności słuchania. Ważne było to, by młodych lekarzy przestano uważać za „panów doktorów", a raczej widziano w nich godnych zaufania doradców. Hunt zaczął studia u progu tej nowej ery i Morgan zawsze miała wrażenie, że był nadzwyczaj pilnym studentem.
Jednak w odróżnieniu od niej Martin Hunt nie podjął pracy w swoim fachu. Dziesięć lat starszy od Morgan, żonaty, z dwójką prawie dorosłych dzieci, uległ presji finansowej. W dynamicznie rozwijającej się branży ubezpieczeń zdrowotnych powstało wiele atrakcyjnych miejsc pracy i zaraz po odbyciu rocznego stażu Hunt zajął się administracją ochrony zdrowia. Mimo nieco skostniałej organizacji firmy szybko znalazł w niej swoje miejsce.
Doktor Hunt stał się dla Morgan pośrednikiem między nią a kierownictwem. Jednak różnił się od niej tym, że praktycznie nie miał żadnego doświadczenia w pracy z chorymi i nie znał związanych z tym emocji i bólu. Choć dał się lubić, nie wiedział, czym jest współczucie. Początkowo Morgan myślała, że jakoś będzie mogła to znieść, ale w miarę upływu czasu coraz bardziej ją to drażniło.