– Niestety.
– No to niech przyjdzie – powiedział Brad – bo będę tam z tobą. Może wreszcie zrozumie, że „nie" znaczy „nie", kiedy dotrze do niego, że nie jesteś sama.
Brad obiecał, że będzie u niej przed jej powrotem z pracy i słowa dotrzymał. Zjawił się o wpół do siódmej, a Morgan przyjechała po dziesięciu minutach. Obejmując ją, poczuł, że mimo popołudniowego upału jej skóra jest zimna. Morgan nerwowo rozglądała się na wszystkie strony. Upewniwszy się, że Brittena nie ma w pobliżu, razem weszli do domu i zamknęli drzwi na klucz. Po krótkiej rozmowie ustalili, że to Brad będzie z nim rozmawiał.
Punktualnie o siódmej ciszę przeciął dźwięk dzwonka. Brad był pewien, że uda mu się przemówić Brittenowi do rozsądku. Gdyby to nie poskutkowało i doszłoby do rękoczynów, wiedział, że bez trudu poradzi sobie z tym wymoczkiem.
Po otwarciu drzwi Brad, który nigdy nie widział Brittena na oczy, nie posiadał się ze zdumienia. Ubranie tego faceta nie dość, że było źle dobrane, to jeszcze stanowiło kombinację kilku stylów i dekad. Dzwony rodem z lat sześćdziesiątych, buty – z siedemdziesiątych, koszula z krótkim rękawem właściwa dla lat dziewięćdziesiątych i zapinana wełniana kamizelka, której nie dało się przypisać do żadnej epoki. Brad wyciągnął rękę.
– Proszę wejść, doktorze Britten. Spodziewaliśmy się pana. Britten słabo uścisnął jego dłoń.
– A pan to…?
– Brad Hawkins. Jestem przyjacielem Morgan. Britten uśmiechnął się jak na zawołanie.
– Ach, doktor Hawkins. Oczywiście. – Morgan stanęła za plecami Brada. – Witaj, Morgan. Miałem nadzieję, że będziemy sami.
– Nie ma mowy – powiedziała twardo.
– Że co proszę?
– Niech pan posłucha, doktorze – wtrącił Brad. – Morgan wszystko mi powiedziała. Nie życzy sobie pańskich kwiatów i e-maili. Ponieważ wygląda na to, że jej słowa nie docierają do pana, pozwolę sobie to panu wytłumaczyć. W telegraficznym skrócie: ona nie jest panem zainteresowana.
Uśmiech nie zniknął z twarzy Brittena.
– Dziękuję za lekcję interpretacji, ale kiedy będę potrzebował porad, to o nie poproszę. Wątpię, czy wie pan cokolwiek na temat jej potrzeb. Posłuchaj, Morgan, ja…
– Nie – uciął Brad. – Niech pan najpierw mnie wysłucha. Może w pracy przywykł pan do gnębienia swoich podwładnych, ale związki osobiste opierają się na innych zasadach. W świecie rzeczywistym „nie" jest zwykłym trzyliterowym słowem, które nie ma żadnych ukrytych znaczeń. Dlatego zachowaj pan swoje e-maile, swoje kwiatki i swoje łapy dla siebie!
– Rozumiem, że to groźba? – powiedział Britten bez mrugnięcia okiem.
– Niech pan to sobie rozumie, jak chce. Powiem jedno. Jeśli nadal będzie pan j ą niepokoił, Morgan skontaktuje się z adwokatem. Pańskie liściki miłosne i nasze zeznania wystarczą, by w mgnieniu oka załatwić panu sądowy zakaz zbliżania się do niej! Proszę mi wierzyć, gazety uwielbiają podobne sensacyjne historie, a pan na pewno nie życzyłby sobie takiego rozgłosu!
Uśmiech powoli spłynął z twarzy Brittena i na jego miejsce pojawił się wyraz zaciekłego uporu.
– Robisz wielki błąd, Morgan. Oboje robicie.
– Drzwi są za pańskimi plecami – uciął Brad. – A teraz wynoś się pan stąd.
Przez długą chwilę Britten patrzył na nich z nienawiścią. Potem odwrócił się sztywno i wyszedł. Brad zatrzasnął za nim drzwi, po czym oparł się o nie plecami.
– Boże jedyny – powiedział. – Co się ze mną dzieje?
– Nic – odparła Morgan, biorąc go za rękę. – Byłeś super.
– Super? Chciałem zachować zimną krew. Zamiast tego wściekłem się i o mało co nie rozwaliłem mu łba! Jezu, jak mogłem dać się tak sprowokować?
Ten typ był taki bezczelny, taki pewny siebie! Chryste – westchnął Brad Zawaliłem sprawę, co?
Morgan objęła go i oparła mu głowę na ramieniu.
– Zrobiłeś, co trzeba – powiedziała i pocałowała go delikatnie w policzek.
Brad wyszedł po godzinie, kiedy było jasne, że Britten już nie wróci. Morgan natychmiast włączyła system alarmowy i sprawdziła wszystkie drzwi i okna. Brad dzwonił do niej co pół godziny. Wreszcie około północy Morgan zrobiła się senna, wyłączyła talk-show Davida Lettermana i zapadła w lekki, przerywany sen.
Następnego dnia obchód i zabiegi zajęły Bradowi całe przedpołudnie. Była już prawie pierwsza, kiedy poszedł do swojego gabinetu. Ledwie stanął w progu, rejestratorka powiedziała mu, że ktoś do niego dzwoni.
– Cześć, Bradfbrd. Tylko jeden człowiek tak się do niego zwracał.
– Simon, ty łajdaku – powiedział Brad. – Masz coś ciekawego?
– Tak mi się wydaje. Już dawno nie miałem do czynienia z tak interesującym przypadkiem. Trochę się nad nim nagimnastykowałem. Ten skubaniec to roztocz, ale z kurzem domowym nie ma nic wspólnego. Są pewne podobieństwa, ale jeszcze więcej jest różnic. Przeciętny patolog ich nie zauważy.
– Bemie Kornheiser byłby niezadowolony, gdybyś go nazwał „przeciętnym".
– Na pewno jest dobry – ciągnął Crandall – ale to robota dla specjalistów. W każdym razie, zadzwoniłem do znajomego z Anglii. Angole mają świra na punkcie takich rzeczy. On polecił mi kogoś innego. Słyszałeś o Richardzie Fieldingu?
– Nie, a powinienem?
– Niekoniecznie – powiedział Simon. – Fielding był wszechwiedzącym guru w dziedzinie acari, rzędu, do którego należy ten twój robaczek. Facet umarł dwadzieścia lat temu, ale był prawdziwym pasjonatem i robił cholernie dobre notatki. W moje ręce trafiła kopia dziennika, który prowadził przed śmiercią. Jezu, zaglądam do tych notatek i co widzę? Te same roztocza, co w twoim preparacie.
– Czy ten Fielding wspominał coś o tym, że mogą one wywoływać choroby u ludzi?
– A owszem – odparł Crandall. – Opisał zaobserwowany w Kenii przypadek gwałtownej reakcji alergicznej, którą jego zdaniem spowodowała jakaś toksyna albo obce białko wydzielane przez roztocza.
Brad wysłuchał go w skupieniu.
– Czy to możliwe, by te roztocza były tylko czynnikiem skażającym?
– Czynnikiem skażającym? Który przyleciał tu aż z Afryki Wschodniej? Mało prawdopodobne.
– Jak sądzisz, czy ma to związek z tym, co stało się z tym dzieckiem? To znaczy z klinicznego punktu widzenia, czy to mogło być główną przyczyną śmierci?
– Nie mogą tego stwierdzić z całą pewnością – powiedział Crandall -ale gdybym miał zgadywać, tak bym powiedział. Odkryłeś coś naprawdę niezwykłego, Bradford. Myślałeś, żeby to opisać?
– Jeszcze tylko tego brakowało. Na razie najważniejszą sprawą jest ratowanie życia dzieci, a ty bardzo mi w tym pomogłeś.
– Cała przyjemność po mojej stronie. Mam pomysł. Przefaksuję ci zapiski z dziennika Fieldinga. Rzuć na nie okiem, może coś cię zainteresuje. – Crandall zawiesił głos. – Co się właściwie tam u was dzieje, do pioruna? – spytał. – Kilka dni temu lekarz sądowy podrzucił mi innego owada do identyfikacji. Znaleziono go w przewodzie słuchowym szkieletu noworodka z anencefalią. Okazało się, że to bardzo rzadki chrząszcz, zgadnij skąd pochodzący?
– Niech pomyślę. Z Afryki Wschodniej.
– Brawo. W entomologii sądowej dwa tak niezwykłe odkrycia nigdy nie zdarzają się przypadkiem. Brad poczuł ukłucie w karku.
– Myślisz, że jedno ma związek z drugim?
– Z tym będziesz musiał zwrócić się do Ośrodka Zapobiegania Chorobom.
Choć stany patologiczne wywołane obecnością roztoczy w układzie oddechowym nie leżały w kompetencjach Ośrodka, był on lepiej wyposażony niż wszelkie inne agencje zajmujące się badaniem chorób. Brad jednak miał nie najlepsze doświadczenia z pracującymi tam ludźmi. Zanim urzędnicy wyślą inspektorów w teren, a ci sporządzą raport, może już być za późno.
Brad podziękował Simonowi, obiecał, że będzie z nim w kontakcie, i odłożył słuchawkę. Następnie rozsiadł się wygodnie na krześle i zmarszczył brwi. Działo się coś bardzo, bardzo dziwnego. Coś, co, jak sugerował Simon, nie mogło być tylko zbiegiem okoliczności. Brad uznał, że w końcu tak czy inaczej prawdopodobnie skontaktuje się z Ośrodkiem, ale na razie musiał naradzić się z Morgan.