– Poruczniku Dallas, senator i jego rodzina doceniają współczucie i zainteresowanie, jakie pani okazała, przybywając na tę smutną uroczystość. – Ze zwykłym sobie spokojem zaczaj wyprowadzać ją z cmentarza, – Na pewno pani zrozumie, że rodzicom Sharon trudno byłoby rozmawiać nad grobem córki z oficerem prowadzącym śledztwo w sprawie jej śmierci.
Ewa pozwoliła mu się prowadzić przez jakieś pięć stóp, zanim wyrwała rękę.
– Zna się pan na swojej robocie, Rockman. Rozumiem, że to delikatny i dyplomatyczny sposób powiedzenia mi, żebym zabrała dupę w troki.
– Wcale nie. – Nadal uśmiechał się uprzejmie. – Chodzi po prostu o czas i miejsce. Może pani liczyć na naszą pełną współpracę, pani porucznik. Jeśli życzy sobie pani przesłuchać rodzinę senatora, chętnie to zorganizuję.
– Sama zorganizuję swoje przesłuchania, sama wyznaczę ich czas i miejsce. – Jego spokojny uśmiech wyprowadzał ją z równowagi, więc postanowiła sprawdzić, czy potrafi go zgasić. – A co z panem, Rockman? Ma pan alibi na noc morderstwa?
Uśmiech zniknął z jego twarzy, co sprawiło jej pewną satysfakcję. Jednak Rockman szybko się pozbierał.
– Nie podoba mi się słowo alibi.
– Mnie także – odparła i również się uśmiechnęła. – Dlatego tak bardzo pragnę rozwiać wszelkie wątpliwości. Nie odpowiedział pan na moje pytanie.
– Tej nocy, kiedy Sharon została zamordowana, byłem w East Washington. Pracowałem z senatorem nad przygotowaniem projektu ustawy, którą zamierza przedstawić w przyszłym miesiącu.
– Podróż stamtąd do Nowego Jorku nie trwa długo – zauważyła.
– To prawda. Jednak nie odbyłem jej tamtej nocy. Pracowaliśmy niemal do dwunastej, a potem położyłem się spać w pokoju gościnnym. O siódmej rano następnego dnia zjedliśmy razem śniadanie. Skoro Sharon, zgodnie z pani raportem, została zabita o drugiej, to miałem nikłe szansę, by to zrobić.
– Ale je pan miał. – Powiedziała to tylko po to, by go zdenerwować. Przekazując DeBlassowi akta sprawy, zataiła informację o sfałszowanych dyskietkach. Morderca był w Gorham już przed pomocą. Rockman nie powiedziałby, że przebywał z dziadkiem ofiary, gdyby to nie było prawda. Fakt, że Rockman pracował o północy w East Washington, wykluczał go całkowicie z grona podejrzanych.
Znowu dostrzegła Roarke'a i patrzyła z zainteresowaniem, jak Elizabeth Barrister przywarła do niego, jak pochylił głowę i coś do niej szeptał. Niezwykły jak na nieznajomych sposób przekazywania wyrazów współczucia, pomyślała.
Jej brew uniosła się ze zdziwienia, kiedy Roarke położył rękę na policzku Elizabeth, pocałował ją w drugi policzek, po czym odszedł i rozmawiał po cichu z Richardem DeBlass.
Podszedł do senatora, ale rozmowa między nimi trwała krótko. Potem samotnie, tak jak Ewa przewidziała, Roarke ruszył przez zmarznięty trawnik między zimnymi pomnikami, które żywi wznieśli umarłym.
– Roarke!
Zatrzymał się i tak jak podczas nabożeństwa, odwrócił głowę i poszukał wzrokiem jej oczu. Wydawało się jej, że dostrzegła coś w jego spojrzeniu: gniew, smutek, zniecierpliwienie. Po chwili to wrażenie minęło i jego oczy stały się po prostu zimne, niebieskie i niezgłębione.
Nie śpieszyła się idąc w jego stronę. Coś jej mówiło, że ten mężczyzna jest za bardzo przyzwyczajony do ludzi – z pewnością do kobiet – rzucających się na niego. Więc szła wolno a przy każdym kroku brzegi pożyczonego płaszcza ocierały się o jej zziębnięte nogi.
– Chciałabym z panem porozmawiać – rzekła stając z nim twarzą w twarz. Wyjęła odznakę, zobaczyła, że zerknął na nią, zanim znowu popatrzył jej w oczy. – Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa Sharon DeBlass.
– Ma pani zwyczaj przychodzić na pogrzeby swoich ofiar, poruczniku Dallas?
Mówił jedwabistym głosem, z uroczym irlandzkim zaśpiewem, przypominającym bitą śmietanę na podgrzanej whiskey.
– A pan, Roarke, ma zwyczaj przychodzić na pogrzeby kobiet, które ledwo pan zna?
– Jestem przyjacielem rodziny – odparł po prostu. – Skostniała pani z zimna, poruczniku.
Wcisnęła zziębnięte ręce do kieszeni płaszcza.
– Jak dobrze zna pan rodzinę ofiary?
– Wystarczająco dobrze. – Pochylił głowę. Za chwilę, pomyślał, ona będzie szczękać zębami. Napastliwy wiatr rozwiewał jej źle podcięte włosy wokół bardzo interesującej twarzy. Inteligentna, uparta, seksowna. Trzy dobre powody, by dokładniej przyjrzeć się kobiecie. – Czy nie wolałaby pani porozmawiać w jakimś cieplejszym miejscu?
– Nie mogłam pana złapać – zaczęła.
– Podróżowałem. Teraz mnie pani złapała. Rozumiem, że wraca pani do Nowego Jorku. Czy dzisiaj?
– Tak. Za parę minut muszę wyjechać, by zdążyć na rejs wahadłowy. Więc…
– Więc wrócimy razem. Będzie pani miała wystarczająco dużo czasu, by mnie przemaglować.
– Przesłuchać – powiedziała przez zęby, zirytowana, że Roarke odwrócił się i odszedł. Musiała nieźle wyciągać nogi, by go dogonić.
– Zadam panu teraz kilka prostych pytań, Roarke, i możemy umówić się na oficjalne przesłuchanie w Nowym Jorku.
– Nie lubię tracić czasu – rzekł lekko. – Mam wrażenie, że pod tym względem jest pani do mnie podobna. Wynajęła pani samochód?
– Tak.
– Załatwię, żeby go zwrócono. – Wyciągnął rękę, czekając na kartę uruchamiającą silnik.
– To nie jest konieczne.
– Ale tak będzie prościej. Cenię sobie komplikacje, poruczniku, ale cenię też ułatwienia. Jedziemy w to samo miejsce dokładnie w tym samym czasie. Chce pani ze mną porozmawiać i chętnie to pani umożliwię. – Zatrzymał się przy czarnej limuzynie, gdzie kierowca w służbowym stroju czekał, by otworzyć tylne drzwi.
– Wszystko gotowe do drogi. Oczywiście, może pani pojechać za mną na lotnisko, wsiąść do rejsowego samolotu, po czym zadzwonić do mojego biura, by umówić się na spotkanie. Albo może pani pojechać ze mną, skorzystać z mego prywatnego odrzutowca i rozmawiać ze mną przez całą drogę.
Wahała się tylko przez chwilę, po czym wyjęła z kieszeni kartę uruchamiającą silnik wypożyczonego samochodu i włożyła mu ją do ręki. Uśmiechając się, zaprosił ją gestem do zajęcia miejsca w limuzynie, a gdy wsiadała, poinstruował kierowcę, co ma zrobić z wynajętym wozem.
– No, to w drogę. – Roarke usiadł obok niej i sięgnął po karafkę.
– Napije się pani brandy na rozgrzewkę?
– Nie. – W samochodzie było włączone ogrzewanie; zaczęła odczuwać miłe ciepło i bała się, że w konsekwencji dostanie dreszczy.
– No tak. Jest pani na służbie. Może kawy?
– Z przyjemnością.
Złoty zegarek błysnął na jego nadgarstku, gdy zamawiając dwie kawy wcisnął odpowiedni przycisk na automatycznym kuchmistrzu wbudowanym w boczną ścianę. – Ze śmietanką?
– Czarną.
– Mamy identyczne gusta. – Chwilę później otworzył specjalne drzwiczki i podał jej porcelanową filiżankę z kruchym spodeczkiem. – Na pokładzie samolotu będziemy mieli większy wybór – rzekł sadowiąc się wygodnie z filiżanką kawy w ręku.
– Nie wątpię. – Para unosząca się z czarki pachniała niebiańsko. Ewa spróbowała napoju – i niemal jęknęła.
Prawdziwa kawa. Nie jej namiastka z koncentratu roślinnego, którą zwykle pijano, dopóki silne deszcze, jakie nawiedziły lasy pod koniec lat dwudziestych, nie zniszczyły zapasów surowca. Ta była prawdziwa, wyprodukowana z najlepszych kolumbijskich ziaren, nasycona kofeiną.
Wypiła jeszcze jeden łyk i miała ochotę rozpłakać się ze szczęścia.
– Jakieś problemy? – Bardzo mu się podobała jej reakcja: trzepotanie rzęs, lekki rumieniec, pociemniałe oczy; kobieta zachowuje się podobnie pod dotykiem męskich rąk.