Выбрать главу

Ewa mówiła na niego Frank, by go rozzłościć, i wpadała do sklepu przynajmniej raz w tygodniu, by zobaczyć, na jaki pomysł wpadł, aby ograniczyć jej kredyt.

Pochłonięta myślą o słodkim batonie, przeszła przez otwierane automatycznie drzwi. Dopiero kiedy zaczęły się cicho za nią zamykać, instynkt ostrzegł ją, że coś jest nie w porządku.

Mężczyzna stojący przy kontuarze był odwrócony do niej plecami, jego gruba kurtka z kapturem maskowała wszystko z wyjątkiem wzrostu, a ten był imponujący.

Sześć stóp pięć cali wzrostu, oceniła, co najmniej dwieście pięćdziesiąt funtów wagi. Nie musiała patrzeć na szczupłą, przerażoną twarz Fransois, by wiedzieć, że ma kłopoty. Czuła to tak samo wyraźnie jak ostry i cierpki zapach gulaszu warzywnego, sprzedawanego dzisiaj w ofercie specjalnej.

W ciągu paru sekund, jakie potrzebne były na zamknięcie się drzwi, rozważyła i odrzuciła możliwość wyciągnięcia broni.

– Chodź tu, dziwko. Szybko.

Mężczyzna odwrócił się. Ewa zobaczyła, że ma jasnozłotą karnację potomka wielu ras i oczy straszliwego desperata. W momencie, gdy zakończyła w myśli jego opis, spojrzała na mały okrągły przedmiot, który trzymał w ręce.

Bomba domowej roboty była wystarczającym powodem do niepokoju. Fakt, że trzęsła się w drżącej ze zdenerwowania ręce, potęgował ten niepokój.

Nigdy nie wiadomo, kiedy takie skonstruowane w domu urządzenie wybuchnie. Ten idiota może zabić ich wszystkich, jeśli się nie uspokoi.

Rzuciła sprzedawcy szybkie ostrzegawcze spojrzenie. Jeśli nazwie ją porucznikiem, to szybko zostanie z nich krwawa masa.

– Nie chcę żadnych kłopotów – powiedziała, starając się, by jej głos drżał tak nerwowo jak ręka złodzieja. – Proszę, mam małe dzieci w domu.

– Zamknij się. Po prostu się zamknij. Na podłogę. Kładź się na tę pieprzoną podłogę.

Ewa uklękła, wsuwając rękę pod kurtkę, gdzie czekała broń.

– Wszystko – rozkazał mężczyzna, machając śmiertelnie niebezpieczną małą kulą. – Dawaj wszystko. Gotówkę, żetony. I to migiem.

– To był kiepski dzień – jęknął Francois. – Musisz zrozumieć, że interesy nie idą tak dobrze jak kiedyś. Wy Amerykanie…

– Chcesz, żebym cię tym poczęstował? – spytał mężczyzna, przysuwając bombę do twarzy Francois.

– Nie, nie. – Przerażony Francois wbił drżącymi palcami kod zabezpieczający. Gdy kasa się otworzyła, Ewa zobaczyła, że złodziej zerknął na schowane w niej pieniądze, a potem na kamerę, która pracowicie rejestrowała całe zajście.

Zobaczyła to w jego twarzy. Wiedział, że wizerunek jego postaci został zamknięty w środku i że nie wymaże go za żadne pieniądze. Ale bomba może to zniszczyć; wystarczy, że rzuci ją za siebie i wybiegnie na ulicę, by wmieszać się w tłum.

Wstrzymała oddech, niczym nurek, który wchodzi pod wodę. Podniosła się gwałtownie, podbijając mu rękę. Silne uderzenie sprawiło, że bomba poszybowała w powietrze. Krzyki, przekleństwa, modlitwy. Złapała ją koniuszkami palców, ubiegając obu mężczyzn. Gdy zacisnęła już na niej rękę, złodziej skoczył w przód.

Rąbnął ją grzbietem ręki, a nie pięścią, i Ewa uznała, że miała szczęście. Zobaczyła wszystkie gwiazdy, gdy uderzyła w stojak z chipsami sojowymi, lecz nie puściła bomby.

Nie ta ręka, cholera, nie ta ręka, zdążyła pomyśleć, gdy stojak przewalił się pod jej ciężarem. Spróbowała wyciągnąć broń lewą dłonią, ale runęło na nią dwieście pięćdziesiąt funtów gniewu i desperacji.

– Włącz alarm, ty palancie – krzyknęła do Fran9ois, który stał jak skamieniały, otwierając i zamykając usta. – Włącz ten pieprzony alarm! - Po czym chrząknęła, gdy cios w żebra zatamował jej oddech. Tym razem użył pięści.

Teraz płakał, drapał, wczepiał się paznokciami w jej rękę, próbując dosięgnąć bomby.

– Potrzebne mi pieniądze. Muszę je mieć. Zabiję cię. Zabiję was wszystkich.

Udało jej się zdzielić go kolanem. Ten stary jak świat sposób obrony uwolnił ją od napastnika na parę sekund, ale nie zapewnił jej przewagi.

Znowu zobaczyła wszystkie gwiazdy, gdy jej głowa uderzyła o kant lady. Posypały się na nią dziesiątki batonów, o których tak marzyła.

– Ty skurwysynu! Ty skurwysynu! – Usłyszała, jak powtarza to w kółko, zadając mu trzy szybkie ciosy w twarz. Krew trysnęła mu z nosa; rozwścieczony złapał ją za nadgarstek.

Wiedziała, że złamie jej rękę. Wiedziała, że poczuje ten ostry ból, usłyszy cichy trzask, gdy kość pęknie.

Ale w chwili, gdy zaczerpnęła oddechu, by wrzasnąć, gdy jej oczy zaszły mgłą z wysiłku, została uwolniona od jego ciężaru.

Wciąż ściskając kulę w dłoni, przewróciła się na brzuch, usiłując złapać oddech i powstrzymać wymioty. Leżąc w tej pozycji, zobaczyła czarne błyszczące buty, które zawsze oznaczały przybycie glin.

– Aresztujcie go. – Kaszlnęła krzywiąc się z bólu. – Próba kradzieży, posiadanie broni, noszenie materiałów wybuchowych, napad. – Chciałaby dodać napad na oficera i stawianie oporu policji, ale byłoby to naruszeniem przepisów, ponieważ nie podała swego stopnia po wejściu do sklepu.

– Wszystko w porządku, proszę pani? Wezwać pogotowie? Nie chciała pogotowia. Chciała swój cholerny baton.

– Poruczniku – poprawiła go i dźwignąwszy się do góry, sięgnęła po swoją odznakę. Zauważyła, że złodziej jest skrępowany i że jeden z policjantów był na tyle mądry, by go ogłuszyć i przerwać walkę.

– Potrzebna nam czarna skrzynka, i to szybko. – Zobaczyła, że obaj gliniarze pobledli, gdy zorientowali się, co trzyma w dłoni. – Ta mała bombka była na niezłej przejażdżce. Trzeba ją zdetonować.

– Pani porucznik. – Pierwszy glina wypadł błyskawicznie ze sklepu. Po dziewięćdziesięciu sekundach wrócił z ciemnym pojemnikiem, którego używano do transportu i detonowania ładunków wybuchowych. Nikt się nie odezwał.

Bali się nawet oddychać.

– Aresztujcie go – powtórzyła Ewa. – W chwili gdy bomba została włożona do skrzynki, Ewie zaczęły drżeć mięśnie brzucha.

– Prześlę swój raport. Wy, chłopcy, jesteście ze sto dwudziestego trzeciego?

– Zgadza się, pani porucznik.

– Dobra robota. – Wyciągnęła zdrową rękę i wybrała baton Galaxy, który nie został zmiażdżony przez walczącą parę. – Idę do domu.

– Nie zapłaciłaś! – krzyknął za nią Fran9ois.

– Odpieprz się, Frank! – wrzasnęła nie zatrzymując się.

Przez ten incydent spóźniła się na spotkanie. Gdy przybyła do domu Roarke'a, była 7:10. Nałykała się proszków, by uśmierzyć ból w ręce i w ramieniu. Wiedziała, że jeśli w ciągu paru najbliższych dni nie nastąpi poprawa, będzie musiała się przebadać. Nienawidziła lekarzy.

Zaparkowała samochód i przez chwilę przyglądała się domowi Roarke'a. Przypomina twierdzę, pomyślała. Jego cztery piętra górowały nad oszronionymi drzewami, które rosły w Central Parku. To był jeden ze starych, liczących blisko dwieście lat budynków, i został wzniesiony z kamienia, o ile wzrok ją nie mylił.

Dom był przeszklony, z okien biły złociste światła. Na teren posiadłości wjeżdżało się przez dobrze strzeżoną bramę, za którą rosły wiecznie zielone krzewy i szlachetne drzewa.

Jeszcze większe wrażenie niż wspaniała architektura i artystycznie zakomponowany ogród zrobiła na Ewie niczym nie zmącona cisza. Nie dochodziły tu żadne odgłosy miasta. Nie słychać było warkotu samochodów ani hałaśliwego tłumu pieszych. Nawet niebo nad jej głową trochę się różniło od tego, jakie zwykle oglądała w centrum. Tutaj widać było gwiazdy, a nie migotanie i błyski powietrznych środków transportu.