– Możesz się postarać o nakaz aresztowania?
– Komendant kazał to załatwić, gdy tylko zadzwoniłaś. Powiedział, żeby go zgarnąć. Pod zarzutem trzykrotnego morderstwa.
Wolno wypuściła powietrze.
– Gdzie go znajdę?
– Jest w siedzibie Senatu, zachwala swoją Ustawę o Moralności.
– O kurde, to świetnie. Już tam jadę. – Wyłączyła się, popatrzyła na Roarke'a. – O ile szybciej to coś może jechać?
– Zobaczymy.
Gdyby wraz z nakazem aresztowania nie dostała rozkazu Whitneya, by postępować dyskretnie, wkroczyłaby do gmachu Senatu i zakuła DeBlassa w kajdanki na oczach jego kolegów. Mimo że nie mogła tego zrobić, i tak odczuwała ogromną satysfakcję.
Poczekała, dopóki nie skończył swego płomiennego przemówienia o upadku moralnym kraju, o postępującym rozkładzie, będącym skutkiem swobody seksualnej, kontroli urodzin i inżynierii genetycznej. Potępił brak moralności wśród młodzieży, odejście od nauczania religii w domu, w szkole, w miejscu pracy. Nasz naród pod okiem Boga stał się bezbożny. Nasze konstytucyjne prawo do posiadania broni zostało zniesione przez liberalną lewicę. Zarzucił słuchaczy liczbami mówiącymi o liczbie brutalnych zbrodni, o upadku miast, o nielegalnych narkotykach, wszystko to w wyniku, jak stwierdził senator, naszej postępującej zgnilizny moralnej, łagodnego traktowania przestępców i pobłażania wolności seksualnej.
Ewa słuchała tego z obrzydzeniem.
– W roku dwa tysiące szesnastym – powiedziała cicho – pod koniec Rewolty Miejskiej, przed wprowadzeniem zakazu posiadania broni, tylko na Manhattanie dziesięć tysięcy osób zostało rannych lub zginęło w wyniku postrzelenia.
Gdy zamilkła słuchając jadowitego przemówienia DeBlassa, Roarke położył jej rękę na karku.
– Zanim zalegalizowaliśmy prostytucję, gwałt lub próba gwałtu zdarzały się przeciętnie co trzy sekundy. Oczywiście, gwałty nadal się zdarzają, gdyż wynikają raczej z agresji niż z potrzeby seksualnej, lecz statystyki spadają. Licencjonowane prostytutki nie potrzebują alfonsów, więc nie są przez nich bite, maltretowane, mordowane. I nie mogą używać narkotyków. Kiedyś kobiety z niechcianą ciążą szukały pomocy u rzeźników. Miały do wyboru ryzykować życie lub je zmarnować. Zanim inżynieria genetyczna umożliwiła operacje w łonie matki, dzieci rodziły się ślepe, głuche, kalekie. Ten świat nie jest idealny, ale słuchając DeBlassa człowiek zaczyna zdawać sobie sprawę, że mogłoby być dużo gorzej. – Wiesz, co zrobią z nim media, kiedy to wyjdzie na jaw?
– Ukrzyżują go – mruknęła Ewa. – W Bogu nadzieja, że nie uznają go za męczennika.
– Autorytet moralny podejrzany o kazirodztwo, kontakty z prostytutkami, popełnienie morderstwa. Nie sądzę. Jest skończony. – Roarke skinął głową. – Pod każdym względem.
Dobiegł ich gromki aplauz z galerii. Sądząc po żarliwości oklasków, ekipa DeBlassa postarała się o zorganizowanie mu klaki.
Do diabła z dyskrecją, pomyślała, kiedy uderzeniem młotka przewodniczący zamknął posiedzenie i ogłosił godzinną przerwę.
Musiała przecisnąć się przez tłum pomocników, asystentów i gońców, zanim dotarła do DeBlassa. Jego zwolennicy poklepywali go po plecach; gratulując mu elokwencji.
Poczekała, dopóki jej nie dostrzegł, dopóki nie omiótł wzrokiem jej, potem Roarke'a, dopóki jego usta nie zacisnęły się.
– Pani porucznik, jeśli chce pani ze mną porozmawiać, proszę przejść do mojego biura. Sama. Mogę pani poświęcić dziesięć minut.
– Jeszcze będzie pan miał mnóstwo czasu, senatorze. Senatorze DeBlass, aresztuję pana pod zarzutem morderstwa Sharon DeBlass, Loli Starr i Georgie Castle.
Kiedy głośno zaprotestował i pomruk poszedł po sali, podniosła głos.
– Ponadto jest pan oskarżony o kazirodcze gwałty na Catherine DeBlass, pańskiej córce, i Sharon DeBlass, pańskiej wnuczce. – Zanim zdążył otrząsnąć się z szoku, wykręciła mu ręce do tyłu, zatrzaskując kajdanki na nadgarstkach. – Nie musi pan nic mówić.
– To oburzające! – wybuchnął, gdy recytowała mu przepisową formułkę. – Jestem senatorem Stanów Zjednoczonych. To jest siedziba władz federalnych.
– I tych dwóch agentów federalnych będzie pana eskortować – dodała. – Ma pan prawo do adwokata. – Kiedy wymieniała mu jego prawa, deputowani i obserwatorzy, widząc wyraz jej twarzy, cofnęli się. – Czy rozumie pan swoje prawa?
– Dostanę twoją odznakę, ty dziwko. – Zaczął sapać, kiedy przepychali się przez tłum.
– Potraktuję to jako odpowiedź twierdzącą. Proszę głęboko oddychać, senatorze. – Nie chcemy, żeby dostał pan zawału serca.
– Nachyliła się do jego ucha. – Nie dostaniesz mojej odznaki, ty skurwysynu. Za to ja dobiorę ci się do tyłka. – Przekazała go agentom federalnym. – Czekają na niego w Nowym Jorku – rzuciła krótko.
Jej słów prawie nie było słychać. DeBlass wrzeszczał żądając natychmiastowego zwolnienia. W siedzibie senatu zakodowało się. W tłumie dostrzegła. Rockmana. Podszedł do niej; miał twarz wykrzywioną wściekłością.
– Popełnia pani błąd, pani porucznik.
– Nie, nie sądzę. Ale pan go popełnił w swoim zeznaniu. Moim zdaniem pociągnie to za sobą oskarżenie o współudział. Zajmę się tym, jak tylko wrócę do Nowego Jorku.
– Senator DeBlass to wielki człowiek. Jest pani tylko pionkiem w grze liberałów, którzy chcą go zniszczyć.
– Senator DeBlass jest pedofilem i kazirodcą. Gwałcicielem i mordercą. A ja, przyjacielu, jestem gliną, która go zgarnęła. Jeśli nie chcesz pójść na dno razem z nim, skontaktuj się z adwokatem.
Roarke musiał zapanować nad chęcią porwania jej w ramiona, kiedy szła przez rozbrzmiewające okrzykami korytarze siedziby Senatu. Przedstawiciele mediów próbowali się do niej dopchać, ale przeszła obok, jakby ich w ogóle nie dostrzegła.
– Podoba mi się twój sposób bycia, pani porucznik Dallas – powiedział, kiedy dotarli do samochodu. – Bardzo mi się podoba. I przy okazji, już nie myślę, że jestem w tobie zakochany. Wiem, że jestem.
Spróbowała powstrzymać mdłości podchodzące jej do gardła.
– Wynośmy się stąd, do diabła.
Tylko siłą woli udało się jej zachować spokój do czasu, kiedy znalazła się w samolocie. Dzięki temu jej głos był bezbarwny i pozbawiony emocji, kiedy składała raport swemu przełożonemu. Potem zachwiała się i odtrąciwszy Roarke'a, pobiegła do toalety, gdzie gwałtownie wymiotowała.
Roarke czekał bezradnie po drugiej stronie drzwi. Znał ją wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że współczucie tylko pogorszy sprawę. Wydał polecenia stewardowi i zajął swoje miejsce. Czekając, aż wróci, przyglądał się pasowi startowemu. Uniósł głowę, kiedy drzwi się otwarły. Była blada jak płótno, miała ciemne, rozszerzone źrenice, jej zwykle zwinne ruchy były teraz chwiejne i niezdarne.
– Przykro mi, chyba mnie to dopadło. Kiedy usiadła, podał jej kubek.
– Wypij, to ci pomoże.
– Co to?
– Herbata z odrobiną whiskey.
– Jestem na służbie – zaczęła, ale przerwał jej gwałtownie.
– Wypij albo wleję ci to do gardła. – Przycisnął guzik i rozkazał pilotowi startować.
Tłumacząc sobie, że to przyjemniejsze niż kłótnia, podniosła kubek do ust, ale nie mogła opanować drżenia rąk. Szczękając zębami z trudem upiła łyk, zanim odstawiła kubek. Wstrząsały nią dreszcze. Kiedy Roarke chciał się do niej zbliżyć, odchyliła się do tyłu. Wciąż źle się czuła, skręcały ją mdłości, głowa ciążyła jej jak ołów.
– Mój ojciec mnie zgwałcił – powiedziała ku swemu zaskoczeniu. W jej oczach odbił się szok, jakiego doznała słysząc swe własne słowa. – Wielokrotnie. I bił mnie, wielokrotnie. To, czy się broniłam, czy nie, nie miało znaczenia. I tak mnie gwałcił. I tak mnie bił. I nic nie mogłam zrobić. Nie można nic zrobić, kiedy ludzie, którzy powinni się tobą opiekować, wykorzystują cię w ten sposób. Krzywdzą cię. Ranią.