W lipcu, kiedy mama przerwała mu wakacje i wysłała na kościelny obóz, był na nią wściekły. Ale dzięki księdzu Kellerowi obóz był świetny. No i Timmy miał superwakacje, prawie w ogóle nie tęsknił za ojcem. Na dodatek ksiądz Keller poprosił go, żeby został ministrantem. Należeli z mamą do parafii św. Małgorzaty od wiosny, ale Timmy zdążył się już dowiedzieć, że ministranci księdza Kellera stanowili specjalnie dobraną i uprzywilejowaną elitę. Między innymi takim przywilejem była zbliżająca się wycieczka z namiotami.
Timmy zastukał w rzeźbione drzwi kościelnego westybulu. Nikt nie odpowiedział. Otworzył je powoli i zajrzał, potem wszedł. W szafie znalazł komżę swojego rozmiaru i porwał ją z wieszaka, żeby nadrobić czas. Rzucił marynarkę na krzesło i podskoczył na widok księdza, który klęczał niemo tuż obok, tyłem do chłopca, z wyprostowanymi plecami. Ale Timmy rozpoznał ciemne kręcone włosy księdza Kellera, które opierały się o koloratkę. Kapłan nawet nie drgnął, chociaż marynarka chłopca lekko go musnęła.
Timmy patrzył, wstrzymując oddech. Czekał, aż ksiądz poruszy się lub choćby westchnie. Wreszcie duchowny uniósł rękę, żeby zrobić znak krzyża. Wstał bez wysiłku i odwrócił się do chłopca, biorąc do ręki jego marynarkę i starannie wieszając ją na oparciu krzesła.
– Czy twoja mama wie, jak traktujesz swoje niedzielne ubranie? – Uśmiechnął się białymi zębami i niebieskimi oczami.
– Przepraszam, proszę księdza. Nie zauważyłem księdza, kiedy wszedłem. Bałem się, że się spóźnię.
– Nie szkodzi. Mamy dużo czasu. – Zmierzwił włosy chłopca, zatrzymując przez chwilę dłoń na jego głowie. Tak samo robił ojciec Timmy’ego.
Na początku Timmy nie lubił, kiedy ksiądz Keller go dotykał. Potem przestał się napinać, poczuł się bezpiecznie. Nie przyznałby tego głośno, ale polubił księdza. Keller był lepszy niż ojciec. Nigdy na niego nie wrzeszczał, mówił miękkim, spokojnym głosem, niskim i pewnym. Jego duże dłonie dotykały i pieściły, nigdy nie biły. A kiedy mówił do niego, Timmy czuł się najważniejszą osobą w życiu księdza.
W obecności Kellera chłopiec czuł się kimś wyjątkowym. Starał się więc, jak mógł, żeby się odwdzięczyć, ale wciąż coś knocił w czasie mszy. Ostatniej niedzieli przyniósł do ołtarza wodę, lecz zapomniał o winie. Ksiądz Keller tylko się uśmiechnął, szepnął mu do ucha i czekał cierpliwie. Nikt nawet się nie domyślił, co się stało.
Nie, ten ksiądz w niczym nie przypominał jego taty, który większość czasu spędzał w pracy, nawet kiedy byli jeszcze rodziną. Ksiądz Keller był bardziej przyjacielem niż księdzem. Czasem w soboty grywał z chłopcami w nogę w parku, pozwalał się popychać i był tak ubłocony jak cała reszta. Na obozie opowiadał im przerażające historie o duchach, jakich nigdy nie opowiadają rodzice. Bywało, że po mszy wymieniał się z chłopcami kartami z futbolistami. Miał najlepsze karty, takie stare, z Jackiem Robinsonem i Joem DiMaggiem. Nie, ksiądz Keller był dużo fajniejszy od jego ojca.
Timmy skończył przygotowania i czekał, aż kapłan przebierze się do mszy. Wreszcie przejrzał się w lustrze i odwrócił się do chłopca.
– Gotowy?
– Tak, proszę księdza – rzekł mały i ruszył za księdzem przez wąski korytarz do ołtarza.
Nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc lśniąco białe sportowe buty firmy Nike, wystające spod długiej czarnej sutanny.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Platte City natychmiast skojarzyło się Maggie z prowincjonalną gnuśnością. Nigdy nie rozumiała, co ludzi ciągnie do małych miasteczek. Ciche i przyjazne znaczyło tam zwykle: nudne i wścibskie. Kiedy wysyłano ją do pracy w takim miasteczku, wariowała. Nienawidziła pozornej bliskości, wyrażającej się w „Jak się masz?” i „Dzień dobry”. Niemal natychmiast zaczynało jej brakować irytujących, ale jakże znanych dźwięków taksówkowych klaksonów i wielopasmowego ruchu ulicznego. Jeszcze gorsze były wyprawy po chińszczyznę do różnych Big Fredów i wodniste cappuccino z automatów ustawionych w sklepach.
Musiała jednak przyznać, że podróż z Oklahomy obfitowała w piękne widoki. Drzewa wzdłuż Platte River przybrały różnobarwne kostiumy, jasny pomarańcz i gorąca czerwień przeplatały się z zielenią i złotem. Przejmujący zapach wiecznie zielonych roślin i deszczu wypełniał powietrze niepokojącym, acz przyjemnym aromatem. Maggie nie zamykała okna w samochodzie, chociaż było chłodno.
Wysoko nad jej głową przeleciał samolot. Maggie zatrzymała się przed skrzyżowaniem. Niespodziewany dźwięk odbił się echem w cichych uliczkach. Pamiętała, że Dowództwo Strategicznych Sił Powietrznych znajduje się nie dalej niż dwadzieścia kilometrów od celu jej wyprawy. No to w porządku, pomyślała, a zatem i w Platte City można usłyszeć znajome dźwięki.
Rozmyślnie źle skręciła, żeby zyskać kilka minut i przyjrzeć się okolicy. Na jednym rogu była Pizza Hut. Po drugiej stronie ulicy mieścił się sklep ogólnospożywczy oraz nowy McDonald. Złote łuki restauracji górowały nad okolicą, rywalizując jedynie z elewatorem zbożowym oraz wieżą kościoła.
Żelazny krzyż na szczycie kościelnej wieży wyróżniał się na tle gęstych chmur, które zbierały się od dłuższej chwili. Parking przed kościołem opróżniał się ślimaczo, przez co Maggie znalazła się w samym środku ulicznego korka. Cierpliwie przyglądała się, jak kierowcy grzecznie wpuszczali do ruchu wyjeżdżające spod kościoła wozy. O nie, za bardzo to zorganizowane. Zniszczyli przyzwoity uliczny korek.
Maggie wypatrywała przez chwilę, czy zwolni się coś z przodu, po czym z piskiem opon ostrym ślizgiem wyminęła jakiegoś forda. Zaraz odwróciły się głowy i sznur flegmatycznych samochodów zatrzymał się, a zdumieni kierowcy gapili się na Maggie, która śmignęła w przeciwnym kierunku. Zerknęła w lusterko. Nie gonił jej nikt na sygnale, chociaż wcale by jej to nie zdziwiło.
Z informacji na internetowej stronie dotyczącej turystyki w Nebrasce Maggie dowiedziała się, że: „Platte City (trzy i pół tysiąca mieszkańców) jest dynamicznie rozrastającą się sypialnią dla wielu ludzi pracujących w Omaha (trzydzieści kilometrów na północny wschód) i w Lincoln (około pięćdziesięciu kilometrów na południowy zachód)”. Wyjaśniało to, skąd wzięła się tu spora liczba urokliwych, wypieszczonych domów z ogródkami, choć w miasteczku nie było żadnego przemysłu.
Wokół centralnego placu znajdowały się: poczta, jadłodajnia „Wanda’s Diner”, kino, coś, co się nazywało „Paintin’ Place”, niewielki sklep spożywczy oraz taki relikt z dawnych lat, jak drogeria z saturatorem. Nad niektórymi witrynami czerwieniały jaskrawe markizy. Przed innymi stały donice z kwitnącym jeszcze geranium. Na środku placu wznosił się dominujący nad innymi budynkami gmach miejscowej administracji i sądu, zbudowany w epoce, kiedy duma wygrywała z kosztami. Fasadę gmachu zdobiła bogata płaskorzeźba nawiązująca do przeszłości Nebraski, przedstawiająca kryte wozy i konie ciągnące pługi, przedzielone wagą, symbolem sprawiedliwości.
Budynek otaczało świeżo odmalowane ozdobne ogrodzenie z kutego żelaza. Urząd zajmował w zasadzie połowę ogrodzonej przestrzeni. Resztę wypełniały brukowane ścieżki, pomniki z brązu, marmurowa fontanna, ławki i latarnie w starym stylu, sprawiając, że wyglądało to jak zaciszny ogród. Uwagę Maggie, gdy szła po brukowanej ścieżce, zwróciła przede wszystkich schludność tego miejsca. Nie znalazłoby się żadnego papierka po hamburgerze ani tekturowego kubka, nic takiego nie śmiało zakłócać porządku owego szacownego miejsca. Pod nogami Maggie układała się jedynie dekoracja ze złotych i czerwonych liści, które opadły z ogromnego klonu i jaworu.