Zjechał z drogi między drzewa wiśni. Sklepienie z gałęzi i liści ukryło samochód. Zebrał rozsypane zakupy, wcisnął je z powrotem do torby i wepchnął pod ramię. Otworzył bagażnik. Gruby wełniany koc był porządnie zwinięty i związany sznurem. Sięgnął po niego i przerzucił przez ramię. Zatrzasnął klapę bagażnika, a odgłos ten odbił się echem. Gdyby nie szepty zapowiadającego zimno wiatru w gałęziach, cisza byłaby doskonała. Wiatr unosił zapach rzeki, cudowną mieszankę szlamu, ryb i rozkładu. Przystanął, żeby popatrzeć na zmarszczki i fale wartkiego nurtu, który niósł ze sobą kawałki drewna i inne śmieci. Woda, niebezpieczna swą niszczycielską siłą, żyła. Żyła i zbawiała mocą uzdrawiania i oczyszczania.
Ubłocone liście zakrywały drewniane drzwi tak dobrze, że nawet on przez kilka chwil nie mógł ich znaleźć. Oczyścił je, a potem pchnął, aż się otworzyły. Zamglone światło rozjaśniało schody, kiedy wstępował w głąb ziemi. Od razu wypełniła jego płuca woń mokrego brudu, wilgoci i pleśni. Kiedy dotarł na dno, odłożył koc i torbę.
Wyjął gumową maskę z kieszeni kurtki. Była lepsza niż czapka narciarska, nie tak przerażająca i bardziej odpowiednia na tę porę roku. Ale i tak jej nienawidził. Bardziej jednak nienawidził wspomnienia oczu Danny’ego, jego spojrzenia, kiedy chłopiec go rozpoznał, patrzył na niego ufnie, a potem tak, jakby poczuł się zdradzony. Gdybyż Danny potrafił go zrozumieć! Ale jego spojrzenie i ten przeklęty krzyżyk na szyi o mały włos go nie rozwścieczyły. Nie, nie mógł więcej ryzykować. Wciągnął maskę. W mgnieniu oka jego twarz pokryła się potem.
Jak zombi, z wyciągniętymi rękami, ruszył drobnym krokiem, aż zderzył się z drewnianą półką. Jego palce znalazły lampę i zapałki. Jakieś futro otarło się o jego skórę. Odsunął się, szarpnął dłonią, uderzając lampę i chwytając ją w ciemności, zanim spadła z półki.
– Przeklęte szczury – mruknął.
Uniósł do góry zardzewiały przedmiot. Potarł zapałkę i za pierwszym razem zapalił knot. Ciemność ożyła w żółtawej poświacie. Okruchy brudnej ściany spadły mu na głowę. Nie chciał patrzeć do góry na uciekające w popłochu nietoperze. Czekał. W ciągu kilku sekund powinny znaleźć sobie nowe, pogrążone w ciemności miejsce, gdzie znowu poczują się bezpiecznie.
Oparł się całym ciałem o drewnianą półkę. Ciężka konstrukcja zaskrzypiała, drgnęła i poruszyła się. Skrobnęła o podłogę, zabierając ze sobą kępki śmieci. Krople potu spływały mu po plecach. Maska piekła straszliwie, czuł się pod nią jak w rozgrzanym garnku. Wreszcie tajemne przejście odsłoniło się. Wczołgał się przez niewielki otwór, sięgając za siebie po torbę i koc.
Miał nadzieję, że Matthew spodobają się karty z baseballistami.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Dom Tannerów stał na rogu, na skraju miasta. Tuż za nim rozpościerało się pole, gdzie ciężki sprzęt budowlany, pomalowany na żółto, pożerał okolicę jak wygłodniały potwór, jednym haustem pochłaniając wielkie drzewa i niwelując pagórki. Tej konsekwencji wzrostu Platte City Nick nie lubił najbardziej. Tereny porośnięte dziką różą, słoneczną nawłocią i kołyszącymi się trawami, nagle zamieniały się w nienaganne, jednakowe trawniki poprzedzielane szarymi chodnikami, z rozrzuconymi gdzieniegdzie plastikowymi huśtawkami.
– Jezu – mruknął na widok sznura samochodów zaparkowanych przed domem Tannerów.
– Ma pan tu kogoś, kto trzyma gębę na kłódkę? – spytała siedząca na miejscu pasażera O’Dell.
Nick zerknął na nią niezbyt przyjaźnie.
– Tylko pytam, nie ma się o co obrażać – szybko dodała Maggie.
Miała rację. W jej tonie nie było oskarżenia. Musi pamiętać, że ona jest po jego stronie. Dlatego szybko poinformował ją o swoich dotychczasowych poczynaniach, o szczegółach, których nie mieli czasu przedyskutować rano.
Poprzedniej nocy, bliscy paniki, Nick i Hal Langston urządzili w salonie Tannerów minisztab akcji. Nick wprawdzie niechętnie, lecz jednak skorzystał z lekcji Boba Westona, jaką otrzymał przy okazji sprawy Alvereza. W ciągu kilku minut od zrozpaczonego telefonu Michelle Tanner, Nick wysłał Phillipa Van Dorna, żeby założył u niej podsłuch i postawił obserwatorów wokół domu. Jeszcze przed północą Lucy Burton zaczęła zamieniać salę konferencyjną w biurze szeryfa na sztab akcji z mapami, powiększonymi zdjęciami Matthew na ścianie i gorącą linią.
Tym razem Nick niezwłocznie zadzwonił do szefów policji z sąsiednich okręgów. Chodziło o Richfield, Staton i Bennet. Poprosił o pomoc w przeszukiwaniu ulic, okolicznych pól i brzegów rzeki. Jego ludzie chodzili od drzwi do drzwi, pouczeni, żeby wypytywać grzecznie i spokojnie, nie siejąc paniki, jeśli to możliwe. Zastanawiał się, czy nie jest za późno. Zwłaszcza po tym, jak rano widział spanikowanych rodziców, którzy odprowadzali swoje pociechy do szkoły. Szaleństwo już się zaczęło, i to dzięki jego siostrze. Nie chciał nawet myśleć, co by się działo, gdyby rozeszła się wiadomość o zaginięciu Matthew. Wiedział równocześnie, że sam się oszukuje, sądząc, że może zapobiec tej panice czy choćby ją ograniczyć.
Zewnętrzne drzwi domu Tannerów stały otworem. Szum głosów wypływał na podwórko. O’Dell zapukała i czekała. Nick zapukałby i wszedł. Stojąc tuż za nią, zauważył, że była kilkanaście centymetrów niższa od niego. Nachylił się ku niej, wdychając zapach jej włosów, kiedy lekki wiatr w łagodnej pieszczocie zarzucił kilka kosmyków na jego brodę.
Poprawiła włosy, o mało go nie dotykając. Odstąpił o krok, obserwując, jak wpycha niesforny kosmyk za ucho, odkrywając białą gładką skórę. Tego ranka miała na sobie ciemną marynarkę bordo i spodnie od kompletu. W tym kolorze jej skóra wydawała się jeszcze gładsza.
Skrzypnęły stare zawiasy wewnętrznych drzwi i nieznany Nickowi mężczyzna wyjrzał, by sprawdzić, kto puka.
– Kim państwo jesteście? – spytał podejrzliwie, nie tracąc czasu na dobre maniery i obrzucając ich nieufnym spojrzeniem.
– W porządku. – Hal Langston pojawił się za jego plecami i lekko odepchnął mężczyznę na bok. Otworzył szeroko wewnętrzne drzwi. Mężczyzna spojrzał na Langstona i wycofał się. Hal lubił się szarogęsić. Grał z Nickiem w futbol, kiedy byli jeszcze w szkole średniej. Od tamtej pory przybrał na wadze, ale wciąż był w formie.
– Życie małżeńskie – tłumaczył, kiedy Nick dokuczał mu z powodu nadwagi. – Powinieneś tego spróbować, stary – dodawał zawsze. Trzeba przyznać, że złapał jedną z najlepszych lasek w mieście.
Tess Langston przeprowadziła się do Platte City przed dziesięcioma laty, podejmując pracę nauczycielki historii w miejscowym liceum. Była piękna i elegancka, onieśmielała wszystkich kawalerów, którzy oblizywali się na samą myśl o niej. Wszystkich prócz Hala. Przez prawie trzy tygodnie wydzwaniał do Nicka, który utknął na wschodzie na studiach prawniczych, każdej nocy nabijając sobie rachunek. Wkuwając prawnicze regułki na temat różnicy pomiędzy poniesioną szkodą i zerwaniem kontraktu, Nick pomagał Halowi wymyślać strategie zdobycia Tess.
Nick pisał wierszyki, podpowiadał, jakie dać kwiaty – stokrotki, nie róże – radził nawet, gdzie i kiedy dotykać: delikatnie pieścić koniuszek ucha, nie łapać od razu za piersi. Czuł, jakby sam adorował Tess, i to do tego stopnia, że kiedy telefony ustały, miał wrażenie, jakby coś stracił. Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę, że nie stracił przyjaciela, lecz kobietę, którą spotkał wcześniej tylko raz, za to poznał tak dobrze przez swojego przyjaciela, że sam się w niej zakochał.