Выбрать главу

– Przepraszam. – Wyglądała na zakłopotaną, że była świadkiem jego ataku wściekłości, i to po raz drugi tego samego dnia.

Pewnie pomyślała, że jestem nienormalny, stwierdził Nick. Że jestem jakimś pieprzonym wariatem, albo, co gorsza, ignorantem.

– Lucy powiedziała mi, że są tu dokumenty.

– Tak. Wejdź. I zamknij drzwi, proszę.

Zawahała się, jakby rozważała, czy bezpiecznie jest przebywać z nim za zamkniętymi drzwiami.

– To był burmistrz – wyjaśnił. – Chciał się dowiedzieć, czy mam zamiar aresztować kogoś do piątku, żeby nie musiał odwoływać Halloween.

– Co mu powiedziałeś?

– Mniej więcej to, co słyszałaś. Pudła są pod oknem. – Obrócił fotel, żeby jej wskazać miejsce, i został tak, patrząc przez okno. Ta pochmurna pogoda źle na niego działała. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był cały słoneczny dzień.

O’Dell przyklękła, zdjęła pokrywy z pudeł i rozłożyła na podłodze papiery.

– Podać ci krzesło? – spytał, nie ruszając się z fotela.

– Nie trzeba. Tak mi wygodniej.

Miała taką minę, jakby znalazła to, czego szukała. Otworzyła teczkę i zaczęła przeglądać dokumenty, wreszcie skupiła się na jednym z nich. Nagle niezwykle spoważniała. Przebiegała wzrokiem po stronie. Usiadła na piętach.

– Co tam masz? – Nick pochylił się, żeby zobaczyć, co tak bardzo przyciągnęło jej uwagę.

– Oryginalne zeznanie Jeffreysa, zaraz po aresztowaniu. Bardzo szczegółowe. Wszystko tu jest, od rodzaju taśmy, którą związał stopy i ręce ofiary, do zdobień na nożu myśliwskim, którym się posłużył. – Mówiła powoli, nie odrywając wzroku od dokumentu.

– Ksiądz Francis powiedział, że Jeffreys nie kłamał. To znaczy, że to wszystko prawda. No i co z tego?

– Wiesz, że Jeffreys przyznał się tylko do zabicia Bobby’ego Wilsona? Cały czas – rzekła, przeglądając kolejne strony – twardo przy tym obstawał. Twierdził, że nie ma nic wspólnego ze śmiercią pozostałych dwóch chłopców.

– Nie pamiętam, żebym o tym słyszał. Pewnie uznali to za kłamstwo.

– A jeśli to nie kłamstwo? – Podniosła na niego wzrok. Jej brązowe oczy wyrażały dużo więcej, niż znalazła w papierach.

– No dobra, jeśli nie kłamał i rzeczywiście zabił tylko Bobby’ego Wilsona… – Nick nie dokończył. Poczuł mdłości, zanim Maggie zdążyła za niego wypowiedzieć porażającą myśl.

– To znaczy, że prawdziwy morderca uciekł, by teraz powrócić.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

Christine miała nadzieję, że Nick nie wyczuł ulgi w jej głosie, kiedy zadzwonił, żeby odwołać wspólną kolację. Ale cóż, jeśli z tego nowego śladu naprawdę coś wyniknie, będzie musiała pracować do późna, żeby mieć kolejną pierwszą stronę w następnym porannym wydaniu.

– Możemy to przenieść na jutro? – spytał Nick pełen prawdziwej skruchy.

– Pewnie, nie ma sprawy. Czy dziś wieczorem zapowiada się coś ważnego? – nie omieszkała dodać, korzystając z okazji.

– Twój wiekopomny sukces, Christine, nie wpływa na ciebie dobrze. – Miał zmęczony, pozbawiony energii głos.

– Dobrze czy nie, to wspaniałe uczucie.

– Ten numer, który ci dali w gazecie, to komórka?

– No, jeden z bonusów mojego obrzydliwego sukcesu. Słuchaj. – Chciała zmienić temat, zanim brat zapyta ją, gdzie była albo dokąd się wybiera. – Możesz mi jutro przynieść swój śpiwór? Pamiętasz? Timmy chciał go pożyczyć na wycieczkę.

– Jadą na wycieczkę na Halloween?

– Wracają w piątek wieczorem, bo ksiądz Keller ma mszę na Wszystkich Świętych. Nie zapomnisz o śpiworze?

– Nie.

– I nie zapomnij agentki O’Dell.

– Dobra.

Skręciła na parking, wyłączając komórkę i wrzucając ją do torebki. Nick wściekłby się, gdyby wiedział, gdzie podziewa się jego siostra.

Trzypiętrowy dom mieszkalny nie przedstawiał się najlepiej. Cegła była zwietrzała i krucha. Zardzewiałe klimatyzatory zwieszały się z okien. Budynek nie pasował do sąsiednich niedużych drewnianych domków, które, chociaż stare, były dobrze utrzymane. Na ich podwórkach widać było piaskownice, huśtawki i ogromne, wiekowe klony, na których świetnie budowało się domki i wieszało hamaki.

Powietrze wypełniała woń palonego w kominku drewna. Gdzieś w końcu ulicy szczekał pies, Christine słyszała też dźwięk poruszających się na wietrze dzwoneczków. W tej okolicy mieszkał Danny Alverez. Jego lśniący czerwony rower znaleziono oparty o ogrodzenie parkingu. To tutaj właśnie zaczął się horror ostatnich dni jego życia. W miejscu, które uznawał za absolutnie bezpieczne.

W korytarzu tuż przy wejściu ciężki metalowy pojemnik na śmieci przytrzymywał drzwi. Pełno w nim było petów, które wysypywały się na podłogę. Christine stąpała uważnie.

W windzie cuchnęło tytoniem i psim moczem. Spojrzała na poplamioną wykładzinę. Nacisnęła guzik trzeciego piętra. Winda zagrzechotała, zatrzęsła się i zacharczała. Christine w popłochu nacisnęła guzik otwierający drzwi, ale winda akurat majestatycznie ruszyła do góry.

Nienawidziła wind. Nienawidziła ciasnych zamkniętych pomieszczeń. Żałowała, że nie poszła schodami. Szukała wzrokiem guzika alarmu, lecz nie było tu czegoś takiego. Sekundy mijały, a według światełka nad jej głową minęła dopiero pierwsze piętro. Nacisnęła dwójkę, pragnąc skrócić wycieczkę, ale przycisk pokruszył się pod jej palcem. Przerażona, pozbierała co większe kawałki i zaczęła wciskać je na miejsce niczym układankę. Z dwoma jej się udało, jeden wpadł do dziury, inne wylądowały z powrotem na podłodze. Winda zachwiała się i zatrzymała, drzwi zaskrzypiały i otworzyły się. Christine przecisnęła się przez nie, zanim otworzyły się do końca.

Przystanęła, opierając się o brudną ścianę. Przyćmione światło padało na wykładzinę jeszcze bardziej poplamioną niż ta w windzie. I znów ten odór psiej uryny wymieszany z jakimiś zleżałymi, spleśniałymi gazetami i przypalonym obiadem. Jak można żyć w takiej norze?

Mieszkanie numer 410 znajdowało się w końcu korytarza. Przed sponiewieranymi drzwiami leżała ręcznie wypleciona wycieraczka. Czysta, bez jednej plamy.

Christine zapukała, wstrzymując oddech, żeby nie wdychać korytarzowych smrodów. Wewnątrz szczęknęło parę zamków, w drzwiach pojawiła się szpara. Para zamglonych, zmrużonych niebieskich oczu patrzyła na nią przez grube szkła.

– Pani Krichek? – spytała Christine możliwie najuprzejmiej, prawie nie oddychając.

– Pani jest tą dziennikarką?

– Tak. To ja, nazywam się Christine Hamilton. Drzwi otworzyły się szerzej. Christine czekała, aż kobieta cofnie się ze swoim chodzikiem, żeby zrobić jej przejście.

– Ma pani coś wspólnego z Nedem Hamiltonem, właścicielem „Quick Mart” na rogu?

– Nie. Nie sądzę. Hamilton to nazwisko mojego byłego męża, a on nie pochodzi stąd.

– Aha. – Kobieta odsunęła się.

Znalazłszy się w środku, Christine została natychmiast otoczona przez trzy koty, które zaczęły łasić się do jej nóg.

– Zrobiłam dzbanek gorącej czekolady. Ma pani ochotę?

O mało nie powiedziała: tak. Ale w samą porę zobaczyła na stoliku parujący dzbanek, w którym kolejne ogromne kocisko moczyło właśnie język.

– Nie, dziękuję. – Miała nadzieję, że w jej głosie nie było słychać obrzydzenia.