– Powiem im, że jedziemy.
Ruszył w stronę ludzi z FBI. W tej samej chwili Maggie coś zobaczyła i chwyciła go za ramię. Niecałe pięć metrów za Nickiem widniały ślady stóp, gołych stóp, świeżo odciśnięte w śniegu.
– Nick, zaczekaj – szepnęła. – On tu jest. – Serce zaczęło jej walić. Czemu nie przyszło jej to wcześniej do głowy? Oczywiście, to było logiczne.
– O czym ty mówisz?
– Zabójca. Jest gdzieś tutaj. – Trzymała kurczowo jego rękę, wbijając paznokcie w dżinsową kurtkę. Zaczęła się rozglądać, starając się nie ruszać gwałtownie, żeby nie zwrócić uwagi mordercy, który, jak sądziła, ich obserwował.
– Widzisz go?
– Nie, ale on tu jest – szepnęła, ostrożnie zerkając dokoła. – Nie ruszaj się i nie podnoś głosu. Może nas obserwować.
– O’Dell, chyba ci mózg zamroziło na tym zimnie. – Nick patrzył na nią, jakby straciła rozum, ale zgodnie z jej instrukcją mówił cicho. – Prawie trzydziestu policjantów otacza ten teren.
– Tuż za tobą, obok drzewa z tym wielkim garbem. Są tam ślady stóp. Ślady bosych stóp na śniegu.
Zwolniła uścisk, by dyskretnie się rozejrzał.
– Jezu. – Nick rzucił wzrokiem. – Tak mocno pada, że muszą być świeże, bardzo świeże. Sprzed paru minut. Może ten sukinsyn stoi teraz za naszymi plecami. Cholera, co robić?
– Zostań tu. Zaczekaj na Hala. Ja pójdę tą ścieżką, jakbym szła do samochodu. On nie mógł jeszcze wydostać się poza okrążony teren. Może uda mi się zobaczyć go z góry.
– Pójdę z tobą.
– Nie, zauważy to, jeśli na nas patrzy. Zaczekaj na Hala. Obaj musicie mnie ubezpieczać. Stój spokojnie i staraj się nie rozglądać.
– Skąd będę wiedział, gdzie jesteś?
– Jakoś dam ci znać. – Nie podnosiła głosu, mówiła cicho i spokojnie, choć adrenalina ostro jej podskoczyła. – Strzelę w powietrze, tylko przypilnuj, żeby mnie nie zabił któryś z twoich ludzi.
– Jak mam tego dopilnować?
– Nie żartuję, Morrelli.
– Ani ja.
Spojrzała na niego. Nie żartował. Pomyślała przez chwilę, że to strasznie głupie łazić po lesie pełnym uzbrojonych policjantów. Jeżeli jednak morderca krąży po okolicy, nie wolno jej się wahać. A on tam był. Patrzył. Czuła to. To stanowiło część jego rytuału.
Ruszyła ścieżką do góry. Oblepione śniegiem skórzane płaskie buty ślizgały się. Czepiała się po drodze gałęzi i wystających korzeni. Po kilku minutach zabrakło jej tchu, lecz adrenalina pompowała krew, napędzając zdrętwiałe ciało.
Wtem gałąź uciekła jej z ręki i Maggie zaczęła zjeżdżać po zboczu. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy zderzyła się z drzewem. Uderzyła w nie biodrem. Jednak udało jej się wstać, wbijając paznokcie w korę. Zbliżała się do granicy otoczonego terenu. Słyszała poruszającą się na wietrze żółtą taśmę. Tuż nad sobą słyszała głosy.
Ziemia wreszcie na tyle się wyrównała, że Maggie mogła stać prosto, niczego się nie trzymając. Zboczyła ze ścieżki, kierując się w stronę gęstych zarośli. Widziała Nicka na dole obok szpaleru drzew. Hal szedł ku niemu. Między rzeką i drzewami ekipa z FBI pracowała w pośpiechu, garbiąc się nad drobnym ciałem i napełniając plastikowe worki dowodami. Posługiwali się specjalistycznym sprzętem, który ułatwiał im pracę w trudnych warunkach pogodowych. Za nimi, za wysokimi trawami, Maggie widziała burzliwie czarne wody.
Nagle na dole coś się poruszyło między drzewami. Maggie zastygła. Nasłuchiwała. Starała się wytężyć słuch, pokonując pulsujące w uszach tętno i przyspieszony oddech. Na zimnie oddychało się z trudem. Czyżby jej się tylko zdawało?
Cienka gałązka trzasnęła nie więcej jak dziesięć metrów poniżej. Wtedy go zobaczyła. Stał przyklejony do drzewa. W cieniu wyglądał jak fragment przerośniętej kory. Wtopił się w tło, był wysoki, chudy i czarny od bosych stóp do głowy. Maggie miała rację. Przyglądał się, kręcąc się i wychylając, żeby widzieć ekipę na dole. Zaczął przechodzić od drzewa do drzewa, skradał się wolnym krokiem, gładko i zręcznie jak zwierzę, które czyha na swoją ofiarę. Ześliznął się ze stoku, okrążył miejsce zbrodni. Odchodził.
Maggie skradała się przez zarośla. Spieszyła się, śnieg i liście skrzypiały pod jej stopami. Gałęzie uderzały i trzeszczały, eksplodując dźwiękami. Nikt tego nie słyszał, nawet cień, który pospiesznie i bezszelestnie posuwał się w stronę brzegu.
Serce waliło jak oszalałe. Trzęsącą ręką sięgnęła po broń. To tylko zimno, przekonywała sama siebie. Ona panuje nad sytuacją. Ona to zrobi.
Szła za nim, nie spuszczając go z oka. Gałęzie orały jej twarz i rwały włosy, kaleczyły nogi. Upadła i uderzyła się biodrem o skałę. Za każdym razem, kiedy się zatrzymywał, hamowała, stając w bezruchu przyklejona do drzewa, z nadzieją, że rozpłynie się w cieniu.
Byli już na równej drodze, na skraju lasu. Ekipa specjalna z FBI znajdowała się za nimi. Maggie słyszała, jak się nawołują. Mężczyzna zbliżał się do granicy obwodu, cały czas kryjąc się za drzewami. Nagle zatrzymał się i spojrzał za siebie, w jej stronę. Rzuciła się za drzewo, przylegając do zimnego, szorstkiego pnia. Wstrzymała oddech. Zobaczył ją? Miała nadzieję, że tylko ona słyszy łomot własnego serca. Wiatr świszczał, lamentował ponuro. Do rzeki było tak blisko, że Maggie słyszała wartki nurt i czuła woń zgnilizny, którą ze sobą niósł.
Wyjrzała zza drzew. Nie mogła go dostrzec. Zniknął. Nasłuchiwała, ale nie było nic prócz znajomych głosów za nią. Zaś przed nią była tylko cisza. I ciemność, bo tutaj nie sięgały światła reflektorów ani latarek.
Minęły ledwie sekundy. Wysunęła się zza drzewa i wytężyła wzrok, żeby widzieć w ciemności. Coś drgnęło. Wycelowała, wyciągnęła przed siebie ręce. To tylko gałąź zakołysała się na wietrze. A może ktoś był za nią? Mimo zimna dłonie Maggie zaczęły się pocić. Szła powoli i uważnie, trzymając się blisko drzew. Rzeka biegła wzdłuż linii drzew. Kiedy Maggie weszła w całkowitą ciemność, zauważyła, że nawet trawy zniknęły. Nic nie dzieliło lasu od stromego brzegu wyrzeźbionego przez nurt rzeki. Woda była czarna i płynęła wartko, z falami cętkowanymi niesamowitymi kształtami i cieniami.
Nagle Maggie usłyszała uderzenie gałązki i szybkie kroki w szeleszczącej trawie. Obróciła się w prawo, skąd dochodził dźwięk. Dostrzegła mordercę. Oddała ostrzegawczy strzał w powietrze w chwili, kiedy mężczyzna wyszedł akurat z gęstwiny, ogromny czarny cień, ruszający wprost na nią. Wycelowała, ale zanim zdążyła nacisnąć spust, wpadł na nią z całym impetem. Runęli bezwładnie do rzeki.
Lodowata woda kąsała jej ciało jak tysiące węży. Maggie ściskała broń. Uniosła rękę, żeby strzelić do płynącej przed nią czarnej masy. Poczuła rozdzierający ból w plecach. Obróciła się i spróbowała raz jeszcze. Tym razem miała wrażenie, jakby ktoś dźgał ją metalowym ostrzem. Wówczas dopiero zdała sobie sprawę, że wpadła na zator z gałęzi, przez co prąd nie poniósł jej dalej. Coś boleśnie kłuło ją w ramię. Starała się uwolnić, ale tylko zraniła się głębiej. Wtedy zobaczyła, że krew kapie jej z rękawa, ciemną strugą pokrywając dłoń i rewolwer.
Słyszała nawołujących się gdzieś nad nią ludzi. Spanikowane kroki zatrzymały się, mnóstwo latarek oślepiło ją, gdy wyłoniły się zza brzegu. Zaskoczona światłem ponownie się obróciła, nie zważając na ból, koniecznie bowiem chciała odszukać płynący cień. Jednak jak okiem sięgnąć, na powierzchni rzeki nie było nikogo.
Mężczyzna zniknął.