Выбрать главу

Dyrektor Cunningham miał rację. Potrzebny jej odpoczynek. Może powinni wyjechać gdzieś z Gregiem? Tam, gdzie jest odludnie, ciepło i słonecznie, gdzie zmierzch nie zapada o szóstej po południu.

Gdy zadzwonił telefon, Maggie podskoczyła jak na odgłos wystrzału. Rozmawiała już z doktorem Averym. Jej matka przeżyła próbę samobójczą i miała się niezgorzej. Wyżywała się w perfekcyjnie granej roli idealnej pacjentki, która zmusza wszystkich dookoła, by poświęcali jej maksimum uwagi.

Chwyciła za słuchawkę.

– Agentka specjalna O’Dell.

– Maggie, jeszcze tam jesteś? Myślałem, że wracasz do domu.

Ciężko usiadła na łóżku.

– Cześć, Greg. – Czekała na jakieś ciepłe słowa, a usłyszała szelest papierów i od razu wiedziała, że mąż poświęca jej tylko część uwagi. – Lecę dziś wieczorem,

– Dobrze, czyli ten osioł przekazał ci jednak moją wiadomość?

– Jaki osioł?

– Ten, z którym rozmawiałem. Odebrał twoją komórkę. Powiedział, że musiałaś ją upuścić i że nie możesz podejść.

Maggie zacisnęła pięść. Puls jej przyspieszył.

– O której to było?

– Nie wiem… ale dość późno. Tutaj dochodziła północ. A co?

– Co mu powiedziałeś?

– O rany, więc ten dupek nic ci jednak nie powiedział?

– Greg, co mu mówiłeś? – Jej serce tłukło się w piersiach.

– Co to za niekompetentne dupki z tobą pracują, Maggie?

– Greg. – Starała się mówić spokojnie, nie pozwolić, żeby krzyk wyrwał się z jej gardła. – Zgubiłam wczoraj wieczorem komórkę, kiedy ścigałam mordercę. Prawdopodobnie to z nim rozmawiałeś.

Cisza. Nawet papier przestał szeleścić.

– Na Boga, Maggie, skąd miałem wiedzieć? – powiedział dziwnie cicho.

– Nie mogłeś. Nie oskarżam cię, Greg, tylko proszę, spróbuj sobie przypomnieć, co mu powiedziałeś.

– Nic takiego… żebyś do mnie oddzwoniła i że z twoją matką jest niedobrze.

Położyła się na plecach, wciskając głowę w poduszkę i zamykając oczy. Milczała.

– Maggie, musimy porozmawiać, jak wrócisz.

Tak, porozmawiają na jakiejś plaży, sącząc owocowe drinki ozdobione papierowymi parasolkami. Będą rozmawiać o tym, co jest naprawdę ważne, rozpalą na nowo gasnące uczucie, zaczną się szanować, respektować swoje cele. Wrócą do tego, co ich kiedyś połączyło.

– Chcę, żebyś rzuciła Biuro – powiedział i od razu wiedziała, że żadna słoneczna plaża na nich nie czeka.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY ÓSMY

Śnieg wylatywał w powietrze spod jego butów jak biały puder, kiedy stawiał ciężkie kroki, przebijając się przez zaspy. Śnieg przyklejał się do spodni i wpadał za cholewki, zamieniając stopy w lód. Wydawało mu się, jakby znalazł się w cudzym ciele, które pchało go do stóp wzgórza w takim tempie, że w każdej chwili mógł runąć głową w dół.

Potem ich usłyszał, jak chichoczą i piszczą. Gwałtownie stanął, zataczając się na krzaki i trawy otoczone śnieżną koronką, dzięki którym nie stoczył się na tor saneczkarski. Padł na śnieg, a biała śmierć zaczęła wysysać ciepło z jego ciała. Starał się zapanować nad przyspieszonym oddechem, nabierając powietrza ustami i tworząc chmurkę pary przy każdym wydechu.

Powinni byli iść do domu, kiedy nie słyszał w swojej głowie tego warkotu. Dlaczego nie poszli? Zaraz się ściemni. Ciekawe, czy zastaną w domach pełne talerze, czy tylko karteczkę, że obiad jest w mikrofalówce? Czy w domu będą rodzice, którzy dopilnują, żeby zdjęli przemoczone ubrania? Czy ktokolwiek położy ich spać?

Nie mógł zapomnieć, już nie próbował. Przytulił twarz do śniegu, ufając, że zatrzyma to warkot i tętnienie. Zobaczył siebie sprzed lat. Miał wtedy jedenaście lat. Ubrany był w zieloną wojskową kurtkę z podszewką, która miała chronić przed zimnem. Połatane dżinsy obcierały go. Nie miał ciepłych butów. Zaspy sterczały na pół metra, miasto zamarło. Ojczym mógł pójść tylko w jedno miejsce, do sypialni jego matki. Kazano mu wynieść się z domu, „pobawić się na śniegu z kolegami”. Ale on nie miał kolegów. Dzieciaki śmiały się z niego, że jest chudy i nosi na sobie łachmany.

Długo siedział na zimnym podwórku, przyglądając się, jak inne dzieci jeżdżą na sankach. Wróciwszy do domu, zastał zamknięte drzwi. Przez cienkie drewniane ściany słyszał jęki i lament swojej matki. Nie potrafił odróżnić bólu od rozkoszy. Czy seks zawsze boli? – zastanawiał się. Nie wyobrażał sobie, że tak wielki ból może sprawiać komuś przyjemność. Wstydził się, że czuje ulgę, ale wiedział, że dopóki ojczym będzie wbijał się w matkę, zostawi w spokoju jego drobne ciało.

Właśnie wtedy, tkwiąc na przenikliwym zimnie, wymyślił prosty plan, do wykonania którego potrzebny był tylko kłębek sznurka. Następnego ranka ojczym jak zwykle zejdzie do warsztatu w piwnicy, ale opuści go na noszach. On i jego matka nie będą się już wstydzili ani bali. Skąd miał wiedzieć, że to matka pierwsza pójdzie do piwnicy? Tego ranka, kiedy ten strasznie zły mały chłopiec odebrał życie własnej matce, skończyło się jego życie.

Nagle usłyszał, że ktoś nad nim oddycha. Powoli podniósł wzrok i tuż przy swojej twarzy zobaczył czarnego psa. Zwierzę obnażyło kły i zawarczało niskim głosem. Błyskawicznie chwycił psa za gardło i warkot zamienił się w niegłośne kwilenie, zduszone bulgotanie, wreszcie ciszę.

Patrzył na chłopców, którzy biegali i podskakiwali w grubych kurtkach. Nareszcie zabrali sanki i pożegnali się. Jeden z nich kilka razy zawołał psa, ale w końcu dołączył do grupy przyjaciół. Po chwili rozstali się i rozeszli w różne strony. Trzech poszło w jednym kierunku, dwóch w innym. Jeden chłopiec ruszył samotnie przez przykościelny parking.

Niebo z jasnostalowego zrobiło się ponuroszare, zjaśniały uliczne latarnie. Nad cichym białym miastem zahuczał odrzutowiec. Kiedy wsiadał do swojego samochodu, w okolicy nie było żadnych pojazdów ani pieszych. Wciągnął czarną narciarską czapkę. Na siedzeniu obok kierowcy rozłożył czystą chusteczkę. Zrobił to starannie, jakby już rozpoczęła się ceremonia. Z kieszeni płaszcza wyjął fiolkę, przełamał ją i nasączył biały kawałek płótna. Potem z wyłączonymi światłami powolutku ruszył w ślad za chłopcem, który ciągnął za sobą jasnopomarańczowe plastikowe saneczki.

ROZDZIAŁ CZTERDZIESTY DZIEWIĄTY

Biuro szeryfa stać było tylko na pięć w pełni wyposażonych wozów, z których cztery stały przed budynkiem, kiedy wrócił Nick. Natychmiast w nim zawrzało. Co musiałby zrobić, żeby ci ludzie zaczęli wreszcie respektować jego polecenia? Ale cóż, to jego wina, że tak się nie dzieje.

Traktował dotąd swoją pracę równie lekko, jak wszystko inne w życiu. Kierował się zasadą, by niczego nie brać zbyt poważnie. Tak było do tej pory. Zanim ubroczył się krwią Danny’ego Alvereza. Teraz nie wychodziło mu z głowy, że rzetelny szeryf uratowałby Matthew Tannera. Ale Platte City miało młodego szeryfa z dyplomem prawa, lecz bez żadnego doświadczenia, który na dodatek ugania się za spódniczkami. Tylko nazwisko i reputacja ojca dawały mu prawo nazywać się szeryfem, nosić odznakę i broń. Broń, z której pierwszy i ostatni raz strzelał podczas ćwiczeń, a było to przed dwoma laty.