Выбрать главу

Zielono-czarna kurtka od Johna Deere’a leżała na drugim krześle, żeby ustrzec Maggie przed niepożądanym towarzystwem. Nadała już bagaż, wszystko prócz laptopa, który leżał bezpiecznie pod kurtką. Zastanawiała się, czy nie zadzwonić raz jeszcze do św. Małgorzaty. Zaczęła się bać, że stało się coś strasznego. Bo dlaczego ksiądz Francis nie pojawił się w szpitalu? I dlaczego nikt w kancelarii plebanii nie odbierał telefonu?

Chciała zatelefonować do Nicka, wykręciła już numer, ale odwiesiła słuchawkę. Miał dosyć własnych kłopotów, żeby jeszcze sprawdzać jej podejrzenia. No i zabrakło jej drobnych. Ostatnią dziesięciodolarówkę wydała na telefon oraz na dwie szkockie, które zdążyła już wypić. Kiepski obiad, ale po godzinach spędzonych na krojeniu Matthew Tannera stwierdziła, że zasłużyła sobie na whisky i obiad.

Ślady na wewnętrznej stronie uda Matthew faktycznie pochodziły od ludzkich zębów. Biedny George Tillie próbował wymyślić inne teorie, ale wreszcie musiał przyznać, że morderca ugryzł Matthew, i to kilka razy w to samo miejsce, żeby uniemożliwić stomatologiczną identyfikację. Na dodatek, i co dziwniejsze, nastąpiło to w kilka godzin po śmierci chłopca.

Morderca nie wrócił na miejsce zbrodni wyłącznie po to, żeby obserwować działania policji. Przyciągnęła go absurdalna fascynacja ciałem ofiary. Odstąpił od skrupulatnie zaplanowanego rytuału. Ta aberracja musi mieć jakąś przyczynę, zabójca nie bez powodu stracił nad sobą kontrolę. Postępując tak lekkomyślnie, może wkrótce zostawić jakiś obciążający go dowód.

Maggie powiedziała George’owi, że powinni szukać śladów spermy, bo tym razem zabójca mógł się masturbować, gryząc martwego już chłopca. Twarz starego koronera zrobiła się purpurowa, a potem mruknął coś o pracy w pojedynkę.

Nie miała mu tego za złe. To oczywiste, że krępowała go jej obecność. Pracował w staromodny sposób. Odnosił się do ludzkiego ciała z szacunkiem właściwym księżom, a nie patologom. Dotykał Matthew ostrożnie i rozważnie, odzywał się przyciszonym głosem, jakby nie chciał zakłócać spokoju duszy zmarłego.

Maggie z kolei kroiła z kliniczną precyzją i mówiła głośno i wyraźnie, żeby dobrze nagrać się na dyktafon. Miała przed sobą martwe ciało pozbawione życia i ciepła. I cokolwiek mieściło się w tej ograniczonej skórą i kośćmi jamie, wyparowało z niej wiele godzin temu. Musiała jednak przyznać, że było coś niewłaściwego, coś obrazoburczego w krojeniu drobnego chłopięcego ciała. Miękka, gładka, bezwłosa skóra nie poznała jeszcze wielu ran i zadrapań, kości nie zdążyły się wystarczająco potłuc i połamać, aby można było z przekonaniem stwierdzić, że już się nażyły. Taka strata, taka niesprawiedliwość. Po to właśnie była whisky. Miała pomóc znaleźć w tym jakiś sens… albo spowodować, by Maggie choćby na moment przeniosła się tam, gdzie jest już wszystko jedno.

– Przepraszam panią. – Młody barman stanął nad stołem. – Ten pan w końcu baru zafundował pani kolejną szkocką. – Postawił przed nią szklankę. – I prosił, żebym pani ją podał.

Maggie poznała kopertę z kwadratowym pismem, zanim wzięła ją do ręki. Żołądek jej się skurczył, tętno podskoczyło. Zerwała się z krzesła, które zachwiało się do tyłu.

– Który? – Wyciągnęła się, żeby dojrzeć coś w tłumie. Barman zrobił to samo, ale po krótkiej chwili wzruszył ramionami.

– Chyba wyszedł.

– Jak wyglądał? – Poklepała się przez sweter, upewniając się, że jej broń znajduje się na swoim miejscu, tuż pod piersią.

– Bo ja wiem… wysoki, miał ciemne włosy, jakieś dwadzieścia osiem lat, może trzydzieści. Wie pani, specjalnie się nie przyjrzałem. Czy to kłopot…

Minęła go energicznie i zaczęła przeciskać się przez tłum. Wybiegła na jasny pasaż. Jak szalona szukała wzrokiem wśród wchodzących i wychodzących pasażerów. Serce jej waliło, szumiało w głowie, spojrzenie miała lekko zamglone przez whisky.

Długi chodnik ciągnął się prosto w dwie strony.

Zobaczyła rodzinę z trójką dzieci, kilku biznesmenów z teczkami i laptopami, pracownika lotniska, który pchał wózek bagażowy, dwie siwowłose staruszki i grupę ciemnoskórych kobiet i mężczyzn w wielobarwnych strojach. Nie było wśród nich wysokiego ciemnowłosego mężczyzny bez bagażu.

Nie miał możliwości wydostać się poza pasaż. Pobiegła w stronę ruchomych schodów na drugim końcu, zderzając się z podróżnymi i o mało co nie przewracając się przez wózek bagażowy. Schody poruszały się w górę i w dół. Wybrała jazdę do góry, po drodze wychylając się przez poręcz, żeby spojrzeć w dół. Ale i stąd nie wypatrzyła wysokiego ciemnowłosego mężczyzny. Zniknął. Znowu się jej wymknął.

Wracając do poczekalni, uprzytomniła sobie, że zostawiła kurtkę i laptop razem z kopertą. Nikt jednak, choć nie brakowało tam ludzi, nie zajął jej stolika. Nawet koperta stała oparta o szklankę, tak jak zostawił ją barman.

Maggie opadła na twarde krzesło i gapiła się na kopertę. Wypiła resztę szkockiej ze swojej szklanki i odstawiła ją. Zabrała się za kolejnego drinka, chociaż nieźle już kręciło jej się w głowie. Miała ochotę zapomnieć o całym świecie.

Wzięła kopertę ostrożnie, za róg. Odkleiła się bez trudu. Maggie wyrzuciła na stolik kartkę, nie dotykając jej. Whisky niewiele pomogła. Przeczytała i zemdliło ją, poczuła paraliżujący lęk.

Na kartce, tym samym kwadratowym pismem, napisane było:

Szkoda, że tak szybko wyjeżdżasz. Może uda mi się zatrzymać w twojej okolicy, kiedy będę w pobliżu Crest Ridge. Pozdrów ode mnie Grega.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY

Z przejścia na dole widział Maggie O’Dell, która szła do góry po ruchomych schodach. Ruszała się zgrabnie, musiał jej to przyznać, była też niezłą biegaczką. Wyobraził sobie jej silne atletyczne nogi w ciasnych szortach, chociaż nie wzbudzało to w nim wielkich emocji.

Pchnął wózek na bok i zdjął czapkę oraz kurtkę, które pożyczył od śpiącego pracownika lotniska. Zwinął je i wrzucił do pojemnika na śmieci.

Kiedy opuszczał lotnisko, głośnik grzmiał w sali odlotów, słychać było ryk samolotowych silników. W tak wielkim hałasie nikt nie usłyszy Timmy’ego, nawet gdyby obudził się wcześniej, niż powinien. Zresztą bagażnik był szczelny i chłonął wszystkie dźwięki, co znaczy również, że nie było tam wiele powietrza.

Wsiadł do samochodu w chwili, gdy parkingowy z bloczkiem biletów ruszył w jego kierunku. Z piskiem opon zjechał z krawężnika i śmignął wokół rozładowujących się pojazdów. Zanim dowiezie Timmy’ego, zrobi się zupełnie ciemno, ale warto było zboczyć z drogi, żeby spojrzeć w twarz agentce specjalnej Maggie O’Dell.

Wiatr porywał śnieg z ziemi, powodując zamieć, więc jutro z rana wszędzie będą zaspy. Piecyk, lampa i śpiwór, złożone na tylnym siedzeniu, przygotowane na odwołaną wycieczkę z namiotami, mimo wszystko jednak się przydadzą. Może wstąpi po drodze do McDonalda. Timmy uwielbia Big Maca, on sam też już zgłodniał.

Włączył się do ruchu, machając z podziękowaniem do rudowłosej kobiety, która wpuściła go przed siebie. To nie był stracony dzień. Dodał gazu, lekceważąc ślizgające się po zlodowaciałej jezdni opony.

Odzyskał kontrolę.

ROZDZIAŁ PIĘĆDZIESIĄTY DRUGI

– Ten pieprzony typ naigrywa się z ciebie. – Antonio Morrelli robił Nickowi wykład, czując się znakomicie za jego biurkiem, kręcąc się w skórzanym fotelu, który niegdyś należał do niego. Był to jedyny mebel z całego bogatego zestawu ojca, który Nick zostawił sobie, przejmując po nim stanowisko szeryfa. – Powinieneś poświęcić trochę czasu ludziom z telewizji – ciągnął ojciec. – Przekonać ich, że wiesz, co robisz. Wczoraj wieczorem Peter Jennings zrobił z ciebie wiejskiego głupka, co to nawet z latarką nie widzi własnego tyłka. Cholera, Nick, taki gówniany Jennings!