Выбрать главу

Poszedł schodami. Nawet klatka schodowa śmierdziała tego dnia amoniakiem, wyszorowana do czysta. Przypomniało mu to o matce, która na kolanach swoimi pięknymi rękami w milczeniu skrobała kuchenną podłogę, czasami o drugiej albo trzeciej nad ranem, kiedy jego ojczym jeszcze spał. Jej delikatne dłonie robiły się czerwone i szorstkie od pracy i ostrego środka czyszczącego. Ile razy patrzył na nią po kryjomu. Stłumiony szloch i gwałtowne ruchy stały się porannym sekretnym rytuałem, który miał oczyścić jej popaprane życie.

Teraz on, tyle lat później, z całej mocy starał się oczyścić swoje życie, zeskrobując wizje przeszłości sekretnymi obrządkami. Ile razy będzie jeszcze musiał zabić, żeby pozbyć się dręczącego obrazu zasmarkanego, bezbronnego i zastraszonego chłopca, którym był niegdyś?

Drzwi zatrzasnęły się za nim. Znajdował ukojenie w znajomym otoczeniu. Gdzieś nad jego głową szumiał wentylator. Poza tym było cicho, tak cicho jak powinno być w tymczasowym grobie.

Wziął rękawiczki chirurgiczne. Która to będzie? Szuflada numer jeden, dwa czy może trzy? A może cztery albo pięć? Wybrał trójkę, pociągnął i skrzywił się, słysząc skrzyp metalu, lecz był zadowolony, że trafił za pierwszym razem.

Ciało w czarnym plastikowym worku, leżące na długim srebrnym łóżku, wyglądało tak niepozornie. Rozpiął zamek błyskawiczny, z szacunkiem odwijając worek na boki. Ślady zostawione przez koronera, owe precyzyjne cięcia, napełniły go niesmakiem. Z równym wstrętem patrzył na zadane przez siebie rany kłute. Biedne drobne ciało Matthew przypominało samochodową mapę. Ale Matthew już nie było, przeniósł się w dużo lepsze miejsce. Tam, gdzie jest wolny od bólu i poniżenia, samotności i odtrącenia. Tak, już on tego dopilnował, żeby wieczny odpoczynek Matthew odbywał się w pokoju. Żeby chłopiec na zawsze pozostał niewinnym dzieckiem.

Wciągnął gumowe rękawiczki i odwinął nóż do ryb, kładąc go z boku. Musi zniszczyć jedyny dowód, który mógłby łączyć go z morderstwem. Jakiż był nieostrożny. Jak potwornie głupi. Może jest już za późno, ale jeśli byłaby to prawda, Maggie O’Dell zapoznawałaby go teraz z jego prawami.

Rozpiął do końca worek, aż zobaczył szczupłe nogi chłopca. Tak, są, purpurowe ślady zębów na udzie. Skutek diabelskiej wściekłości, która nim owładnęła. Wstyd palił go, rozlewał się po jego wnętrznościach. Przesunął nogę chłopca i podniósł nóż.

Nagle gdzieś w korytarzu trzasnęły drzwi. Zatrzymał się. Wstrzymał oddech. Zamienił się w słuch. Skrzypiały gumowe podeszwy, bliżej i bliżej, aż znalazły się pod drzwiami. Chwila wahania. Czekał, ściskając kurczowo nóż. Jak się wytłumaczy? To może się wydać podejrzane. Możliwe, ale dziwne.

Zdawało mu się, że w piersi coś mu eksploduje, kiedy skrzypienie rozpoczęło się na nowo, mijając drzwi. Zaczekał, aż kroki dojdą do końca korytarza. Potem wciągnął głęboko powietrze ze śladami amoniaku, który drażnił mu nozdrza. Talk w rękawiczkach zaczął przyklejać się do mokrych dłoni, które zaczęły go swędzieć. Pot spływał po plecach. Gdy dotarł pod bieliznę, mężczyzna zawstydził się, bo sprawiło mu to przyjemność.

Tak, stawał się nieostrożny. Coraz trudniej przychodziło mu po sobie sprzątać, trzymać w cuglach szkaradnego demona, który wchodził w paradę jego misji. Nawet teraz, chwytając nóż, nie mógł się zabrać do dzieła. Ręka mu się trzęsła. Pot zalewał oczy. Jeszcze trochę, pocieszał się, i będzie koniec.

Niedługo szeryf Morrelli będzie miał w rękach swojego głównego podejrzanego. Już on o to zadbał, podrzucając dość dowodów, dość poszlak. Był w tym coraz lepszy. I było to równie łatwe, jak w przypadku Ronalda Jeffreysa. Wtedy wystarczyło podłożyć kilka drobiazgów do jego bagażnika i wykonać anonimowy telefon do superszeryfa Antonia Morrellego. Choć i wtedy nie był dość uważny, weźmy choćby te nieszczęsne majtki Erica Paltrowa w skarbnicy obciążających Jeffreysa dowodów.

Za każdym razem zabierał majtki ofiary na pamiątkę. Przy Ericu zapomniał o tym. Nietrudno było odzyskać je z kostnicy. Ale przez pomyłkę wsadził do bagażnika majtki Erica, zamiast Aarona. Nie dowiedział się nigdy, czy ktoś zauważył jego błąd, czy może wielki i mocarny Antonio Morrelli postanowił to zlekceważyć. Tym razem nie chciał ryzykować. Wkrótce skończy się to pulsowanie w skroniach, może już na dobre. Jeszcze tylko trzeba powiązać kilka wątków i uratować kolejnego chłopca. Potem jego demony będą mogły odpocząć.

Tak, biedny Timmy zostanie uratowany. Był taki posiniaczony. Wyobrażał sobie, co musiał znosić z rąk tych, którzy twierdzą, że go kochają. Lubił Timmy’ego, lubił tych wszystkich chłopców. Wybierał ich starannie i ratował po kolei. Ratował ich przed złem.

ROZDZIAŁ SIEDEMDZIESIĄTY

Christine włączyła kopiarkę, patrząc, jak wyślizguje się z niej twarz Timmy’ego z wyszczerzonymi w uśmiechu zębami. Byłby zły, że wzięła jego szkolne zdjęcie z poprzedniej klasy, to, na którym ma zawinięty kołnierzyk, a czupryna sterczy do góry. Ale było to jedno z jej ulubionych zdjęć syna. Uderzyło ją, jak dziecinnie na nim wygląda. Czy w ogóle ktoś go rozpozna? Czy to możliwe, że przez jeden rok tak bardzo się zmienił?

Nacisnęła guzik po raz drugi, patrząc, jak z maszyny wypada cała sekwencja wyszczerzonych uśmiechów. Za jej plecami w biurze szeryfa huczało od głosów, szurających butów i klikających maszyn. A ona czuła się osamotniona, niewidzialna. Pomyślała, że Nick przysłał ją tu, żeby mu zeszła z drogi. Domagał się więcej zdjęć, twierdząc, że im więcej ich ukaże się w mediach i w sklepowych witrynach, tym większa szansa, by poruszyły czyjąś pamięć. Pracował teraz zupełnie inaczej niż w sprawie Danny’ego Alvereza. Ale może wszyscy musieli się czegoś nauczyć, drogo płacąc za te lekcje. To, że tego ranka opuściła studio, będzie kosztować Christine dobrze płatną pracę w telewizji. Wcale się tym jednak nie przejęła. Nie obchodziło ją nic prócz Timmy’ego.

Nagle poczuła, że ktoś za nią stoi. Wiedziała nawet, kto. Przeszedł ją niepokojący dreszcz. Odwróciła się powoli. Eddie Gillick był już bardzo blisko, trzymając ją w pułapce między swoim ciałem i kopiarką. Krople potu zebrały się nad jego cienkimi wąsami. Oddychał ciężko, jakby właśnie przybiegł. Czuła silny zapach jego kremu po goleniu. Wędrował wzrokiem po jej ciele.

– Wybacz, Christine. Muszę skopiować te zdjęcia. – Trzymał fotografie przed jej oczami, pokazując po kolei. Lśniące odbitki osiem na dziesięć, doskonała jakość koloru podkreślała krwistoczerwone rany. Zbliżenie przeciętej skóry. Podcięte gardło. I blada twarz Matthew Tannera, szklane oczy wpatrzone w nią.

Christine przecisnęła się, uwalniając się z pułapki, byle tylko uciec od Eddiego Gillicka. Patrzył z uśmiechem, jak Christine wpada na policjanta, uderza się w kolano o biurko i w końcu przystaje w drugim końcu pokoju. Wreszcie bezpieczna, oparła się o ścianę i patrzyła na ten chaos. Czy oni wszyscy poruszają się w zwolnionym tempie, pomyślała, czy tylko jej się wydaje? Nawet głosy docierały do niej zwolnione, mieszając się i łącząc w jeden niski dźwięk. I to dzwonienie, to ciągłe piskliwe dzwonienie. Czy to telefon? Może syrena pogotowia albo straż pożarna? Czy ich to nie obchodzi? Czy ktoś powstrzyma wreszcie ten hałas? Czy nic nie słyszą?

– Christine?

Usłyszała swoje imię dochodzące jakby z innego wymiaru, z oddali. Przylgnęła mocniej do ściany, do gładkiej chłodnej powierzchni, a cały pokój wirował. Lekko przechylił się, ale nikt tego nie zauważył. Potem w drugą stronę.