Miniaturowa latarka Maggie śledziła napis wyryty na nagrobku: „Pamięci naszego ukochanego syna Nathana, 1906-1916”. Dziecko, oczywiście, to dlatego ma anioła stróża. Jej dłonie zanurkowały głęboko w kieszeniach spodni, aż wyczuła łańcuszek i medalik. Jej anioł stróż trzymany w ukryciu. Czy sceptykom też dana jest taka opieka? Ale jaki z niej sceptyk, skoro nosi przy sobie poświęcony medalik?
Lekki wietrzyk powiał zza drzew, które stały rzędem u końca cmentarza. Ogromne klony stanowiły początek gęstego lasu ciągnącego się aż do rzeki. Maggie wyobrażała sobie przerażonych niewolników, którzy w kompletnych ciemnościach uciekają stromym zboczem.
Gdzieś za nią coś zatrzepotało i pacnęło. Błyskawicznie odwróciła się. Coś się poruszyło. Miniaturowa latarka znalazła czarny cień czołgający się przy końcu rzędu grobów. Czy to człowiek? Zbliżała się powoli. Wsadziła rękę do kieszeni kurtki i położyła ją na rękojeści rewolweru. Rozpoznała czarny brezent, którym przykrywa się świeżo wykopane groby. Westchnęła i przypomniała sobie zaraz, że cmentarz był od lat nieużywany. Czyż nie tak mówił jej Adam?
Brezent leżał w dole, blisko linii drzew. Z tamtej strony było tylko kilka nagrobków. Maggie nie widziała dżipa ani drogi, tylko fragment dachu kościoła.
Brezent wyglądał na nowy, nie miał żadnych pęknięć ani śladów naprawy. W rogach trzymały go śnieg i kamienie, tylko jeden róg był wolny, bo kamień odsunięto na bok. Ktoś go odsunął, bo na pewno nie wiatr.
Maggie poczuła, że dłonie jej się pocą mimo zimna. Serce dudniło w uszach zbyt szybko i zbyt głośno. Powinna wrócić do samochodu i poczekać na Nicka. Mimo to pociągnęła za luźny róg i odsunęła plandekę. Nie potrzebowała więcej światła, żeby zobaczyć drzwi, wąskie i długie, z grubego drewna przegniłego wokół zawiasów i lekko wybrzuszonego na środku.
Podniosła się i rozejrzała po wzgórzu. Powinna poczekać. Pamiętaj o Stuckym, zbeształa się. Potem ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie liścik:
Wiem o Stuckym.
Czy to kolejna pułapka? Nie, morderca nie mógł się jej spodziewać.
Chodziła tam i z powrotem, spoglądając na drzwi. Serce tak jej waliło, że nie mogła się skupić. Najpierw musi się uspokoić. Uda jej się.
Chwyciła za krawędź drzwi. Nie miały klamki. Pociągnęła, aż nieco ustąpiły. Były ciężkie, napinała mięśnie i kaleczyła palce, lecz nie zdołała ich otworzyć. Puściła je i po chwili szarpnęła raz jeszcze. Tym razem ustąpiły na dobre. W twarz uderzył ją zbutwiały zapach pleśni, mokrej ziemi, rozkładu.
Wpatrywała się w czarną dziurę. Maleńka latarka świeciła nie dalej jak na trzy kroki. Musiałaby być idiotką, żeby pakować się dalej z takim światłem. Wyciągnęła broń, ręka jej drżała. Obejrzała się za siebie, na wzgórze. Cisza. Ani śladu Nicka. Zaczęła schodzić powoli w głąb wąskiej czarnej otchłani.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY TRZECI
Timmy ześliznął się i wpadł w gęste krzaki. Słyszał za sobą jakiś głos, czuł na plecach światło latarki. Nie miał odwagi obejrzeć się ani zatrzymać. Byle jak najdalej stąd. Trzymał się sanek, nie liczyło się już, że głupio wyglądają. Zatrzymywały go gałęzie, mniejsze smagały po twarzy. Potknął się, zakołysał, ale nie upadł. Starał się być cicho, ale nie mógł zapobiec trzaskom. W ciemności nie widział swoich stóp. Nawet niebo gdzieś zniknęło.
Zatrzymał się, żeby złapać oddech, oparł się o drzewo i dopiero wtedy zauważył, że nie nałożył płaszcza. Zęby mu szczękały. Serce mało co nie pękło. Otarł twarz i odkrył, że ma na niej krew i łzy. Bał się, cały był jednym wielkim strachem, ale, o dziwo, nie zagłuszało to jego myśli. Bo w głowie jedyna nadzieja, tak to ustalił i trzymał się tego.
– Przestań się mazać – złajał się ostro. Jasne, przecież Han Solo nigdy nie płakał.
Nagle usłyszał jakieś dźwięki. W czarnej ciszy doszedł jego uszu trzask gałęzi i skrzyp śniegu. Odgłosy zbliżały się od tyłu, coraz szybciej. Schować się? Może nieznajomy go minie. Nie, na pewno usłyszy, jak mu wali serce.
Pobiegł na oślep, potykając się o pniaki i przedzierając przez gęstwinę. Gałązka smagnęła go w policzek i zraniła ucho. Ból wywołał nową falę łez. Wtem poczuł, że ziemia ucieka mu spod nóg. Czepiał się gałęzi, skał, czegokolwiek, byle tylko nie zjechać po stromym zboczu. Pod sobą widział połyskującą wodę. Nie da rady. Las jest taki gęsty, stok taki stromy. I coraz bliżej trzaskają gałęzie.
Po prawej udało mu się wypatrzyć jakiś przesmyk. Wspiął się po skałach, które blokowały mu drogę, trzymając się korzeni jedną ręką, a drugą ciągnąc saneczki.
Przejście było kiepskie. Przypominało raczej dawny szlak dla koni, dróżkę wydeptaną między drzewami, zarośniętą teraz wrzecionowatymi gałęziami, które niczym groźne ramiona z długimi cienkimi palcami machały na niego. O ile mógł zobaczyć, ścieżka biegła w dół do rzeki, kilka razy po drodze ostro zakręcając. Przypominała mu ścieżkę, którą znał z gry wideo, wąską, niebezpieczną i zapchaną zaspami śniegu. Po takim śniegu trudno się wspinać, bo w każdej chwili można zjechać wbrew własnej woli. Zaraz, zaraz, zjechać? No i świetnie. Oczywiście to szalone i lekkomyślne, nikt nigdy by mu na coś takiego nie pozwolił, a już mama to by dostała zawału. Ale Timmy musi wydostać się z tej zaklętej krainy ciemności, a to jest jedyna droga.
Podskoczył na dźwięk złamanej gałązki, który rozległ się tuż-tuż. Przykucnął w trawie i śniegu. Chociaż było ciemno, widział schodzący w dół cień, który trzymał się brzegu, szedł plecami do Timmy’ego. Wyglądał jak olbrzymi robal, z wyciągniętymi mackami, które chwytają się korzeni i sterczących skał.
Timmy ustawił pomarańczowe saneczki na śniegu.
Wdrapał się na nie ostrożnie, bo stały niemal pionowo. Jeszcze raz obejrzał się nerwowo przez ramię. Cień się przybliżał. Wkrótce znajdzie się przy skałach. Timmy skierował saneczki na końską ścieżkę i pochylił się, prawie się na nich położył. Nie miał wyboru. Odepchnął się i sanki pomknęły w dół.
ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY CZWARTY
Nick stał na skraju lasu, nerwy miał jak postronki. Latarka nie zapewniała dostatecznej widoczności. Gałęzie chwiały się na lekkim wietrze, który właśnie nadciągnął. Nocne ptaki wymieniały zawołania. Czarna postać zniknęła. Albo gdzieś się ukryła.
Pamiętał, że istnieje droga, która wije się przez las, niedaleko od miejsca, w którym się znajdował. Prowadziła do rzeki. Żałował, że zostawił dżipa, bo jadąc nim, miałby większe szansę. Pospieszył w stronę kościoła. Kiedy wsadzał broń do kabury, uświadomił sobie, że ma w kieszeni kurtki telefon komórkowy Christine. Świetnie, pomyślał, wyciągając go. Przynajmniej uniknie tych hien z mediów, jeśli nie skorzysta ze swojego radia w samochodzie.
Lucy odezwała się po drugim dzwonku.
– Lucy, tu Nick.
– Nick, gdzie ty jesteś? Tak się martwiłam.
– Nie mam teraz czasu wyjaśniać. Potrzeba mi ludzi i światła. Mocnych reflektorów. Zdaje się, że zagoniłem zabójcę w las, za starym kościołem. Prawdopodobnie zmierza ku rzece.
– Gdzie mam ci przysłać tych ludzi?
– Koło rzeki. Tam jest taka stara żwirowa droga, która skręca w las. Za Old Church Road, niedaleko od miejsca, gdzie znaleźliśmy Matthew. Wiesz, o czym mówię?