Выбрать главу

I chociaż miał wrażenie, że pokonał wiele kilometrów, przekonał się, że nawet nie opuścił cmentarza. Podniósł się z ziemi jak ciało wstające z grobu. Niecały metr od niego czarny anioł unosił wysoko głowę, upiornie promienisty, jakby się uśmiechał.

ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY ÓSMY

Christine bolała szyja. Działo się tak zawsze, kiedy zasypiała na kanapie. Zobaczyła przedzierające się przez rozbite szkło gałęzie. Czy to burza stłukła szybę i wepchnęła gałęzie do salonu? Słyszała jakiś huk. W suficie była dziura. Tak, widać nawet gwiazdy, tysiące gwiazd, które usadowiły się na szczycie jej domu.

Gdzie jest koc babci Morrelli? Musi czymś zatkać tę dziurę, żeby się ogrzać. Timmy, włącz piecyk, proszę. Gorąca czekolada, może przygotuje dla nich dwojga po kubku gorącej czekolady. Gdyby tylko mogła odsunąć te meble ze swojej piersi. I gdzie są jej ręce, potrzebuje ich. Mogłaby użyć choć jednej, tej, która leży obok niej. Dlaczego nie może jej ruszyć? Czy ta ręka zasnęła, jak cała reszta jej ciała?

Od świateł pieką ją oczy. Gdyby znalazła odpowiedni guzik, wyłączyłaby je. Gałęzie tańczyły w nich jakąś zwolnioną rumbę, zgniatając chrzęszczące szkło. W ogóle ciężko mieć otwarte oczy. Może zdoła zasnąć, jeśli tylko zamilknie to zgrzytanie. Wydobywało się z wnętrza jej płaszcza, gdzieś z jej piersi. Nie wiedziała, co to jest, ale wkurzało ją to i… i bolało… tak, to potwornie bolało. Co prezydent Nixon robi w tych światłach? Macha na nią. Spróbowała zamachać w odpowiedzi, ale jej ręka wciąż spała. Prezydent Nixon przyszedł do jej salonu. Zdjął wszystkie meble z jej piersi. A potem ją uśpił.

ROZDZIAŁ OSIEMDZIESIĄTY DZIEWIĄTY

Timmy patrzył, jak jego saneczki dryfują w dół. Jasnopomarańczowy kolor odbijał się w świetle księżyca. Chłopiec skulił się w śniegu, schowany za szuwarami rosnącymi wzdłuż brzegu. Przydała mu się teraz praktyka w katapultowaniu, którą zdobył na Cutty’s Hill, choć mama, gdyby się o tym dowiedziała, chybaby go zabiła.

Czuł się dość bezpiecznie. Dopiero teraz zobaczył, że skacząc, zgubił but. Bolała go kostka. Wyglądała śmiesznie, spuchnięta, prawie dwa razy większa niż druga. Potem dostrzegł czarny cień, który jak pająk schodził grzbietem wzgórza, trzymając się korzeni i krzewów, chwytając skał i gałęzi. Poruszał się szybko.

Timmy zerknął na saneczki, żałując, że już ich nie ma. Nieznajomy zbliżał się do brzegu rzeki. On też zobaczył saneczki, chociaż odpłynęły zbyt daleko, żeby widział, czy ktoś w nich siedzi. Może jednak myślał, że Timmy tam jest. Przestał się spieszyć. Stał, patrząc na rzekę. Może zastanawiał się, czy skoczyć za sankami do wody.

Z odległości nieznajomy wydawał się mały i chociaż było ciemno, Timmy widział, że nie kryje już twarzy pod prezydencką maską.

Timmy ukrył się głębiej w śniegu. Lekki wiatr od strony rzeki niósł ze sobą wilgotny chłód. Chłopiec szczękał zębami i drżał. Podciągnął kolana pod brodę, patrzył i czekał. Postanowił ruszyć drogą, gdy tylko nieznajomy zniknie. Droga pięła się w górę, ale lepsze to niż las. Poza tym droga musi dokądś prowadzić.

Wreszcie wyglądało na to, że nieznajomy się poddał. Pogrzebał w kieszeniach, znalazł to, czego szukał, i zapalił papierosa. Potem skręcił i zaczął iść prosto na Timmy’ego.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY

Maggie wdrapywała się po stopniach, zła, że kolana nie chcą utrzymać jej ciężaru. W boku ją paliło, ogień drążył wciąż głębiej, podpalając już żołądek i płuca. Miała wrażenie, jakby odłamany kawałek ostrza noża przebijał się przez jej wnętrzności. Boże, powinna już mieć w tym wprawę. Praktyka czyni mistrza, mówią. Kiedy jednak brnęła w górę ku światłu księżyca, na widok własnej krwi robiło jej się słabo. Cały bok miała zakrwawiony, krew wsiąkała w ubranie, a czerwony sweterek stał się czarny od ziemi wymieszanej z krwią.

Odgarnęła włosy z twarzy, z dala od spoconego czoła, i poczuła krew w dłoni. Wyzwoliła się z kurtki i oderwała kawałek podszewki, wystarczająco duży, by zatamować krwotok w boku. Nałożyła garść śniegu na materiał i przyłożyła go do rany. Gwiazdy na niebie rozmnożyły się niespodzianie. Maggie zacisnęła powieki z bólu. Kiedy otworzyła oczy, ujrzała zbliżający się czarny cień, który chwiał się między nagrobkami jak pijany. Sięgnęła po broń, jej palce trafiły na pustą kaburę. No tak, przypomniała sobie. Jej rewolwer leży gdzieś na dole w ciemności.

– Maggie? – zawołał „pijak”. Poznała głos Nicka i poczuła tak wielką ulgę, że na sekundę zapomniała o bólu.

Był cały w błocie i ziemi, i kiedy ukląkł przy niej, zemdliło ją od smrodu. Mimo to oparła się o niego, ciesząc się, że czuje jego silne ramię.

– Jezu, Maggie. Co ci się stało?

– Mam świeżą ranę. Widziałeś go? Złapałeś go?

Zobaczyła odpowiedź w jego oczach, i nie było to jedynie rozczarowanie, tylko coś znacznie więcej.

– Ten tunel to labirynt – powiedział bez tchu. – Zdaje się, że wybrałem złą drogę.

– Musimy go zatrzymać. Jest pewnie w kościele. Może i Timmy tam jest.

– Był.

– Co?

– Znalazłem pomieszczenie, gdzie go trzymał. Był tam płaszcz Timmy’ego.

– Musimy go znaleźć. – Usiłowała się podnieść, ale z powrotem upadła w jego ramiona.

– Chyba spóźniliśmy się, Maggie. – Słowa wolno przeciskały się przez jego gardło. – Widziałem też… była tam zakrwawiona poduszka.

Oparła głowę na jego piersi. Słuchała bicia jego serca, urywanego oddechu. Nie, to był jej oddech.

– Jezu, Maggie. Strasznie krwawisz. Muszę cię zawieźć do szpitala. Nie mam zamiaru jednej nocy stracić dwoje ludzi, których kocham.

Podtrzymywał ją, nieco chwiejnie pnąc się do góry. Uczepiwszy się go, podniosła się z trudem. Ból uderzał gwałtownymi dźgnięciami, piekąc i rwąc, jakby kawałki rozpalonego szkła przebijały się przez jej wnętrzności. Uwieszona na jego ramieniu nie wiedziała, czy się nie przesłyszała. Powiedział, że ją kocha?

– Maggie, pozwól, że cię zaniosę do dżipa.

– Widziałam, jak chodzisz, Morrelli. Wolę zaryzykować marsz na własnych nogach. – Wyprostowała się, zaciskając zęby z nieustającego bólu.

– Trzymaj się mnie.

Byli już o krok od dżipa, kiedy Maggie przypomniała sobie o skrzynce.

– Nick, zaczekaj. Musimy zawrócić.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY PIERWSZY

– Christine. O mój Boże, to Christine.

Uśmiechnęła się i zamknęła oczy. Nigdy nie słyszała w głosie swojego ojca takiego przerażenia. Jakież to niestosowne, że sprawia jej to przyjemność.

Kiedy ojciec i Lloyd Benjamin przyklękli obok niej, była w stanie powiedzieć jedynie:

– Eddie wie, gdzie jest Timmy.

Christine patrzyła w gwiazdy. Bez trudu znalazła Wielką Niedźwiedzicę. To jedyny gwiazdozbiór, który zawsze potrafiła odnaleźć na niebie. Na miękkim łóżku ze śniegu, pod cudownie ciepłym gryzącym wełnianym kocem, nie zauważyła, że leży na poboczu drogi. Gdyby tylko mogła oddychać, nie krztusząc się krwią, może zdołałaby zasnąć.

Rzeczywistość powróciła w krótkich atakach bólu i pamięci. Eddie pieszczący jej pierś. Metal walący w jej nogi i klatkę piersiową. I Timmy, o Boże, Timmy. Poczuła smak łez i przygryzła wargę, żeby je powstrzymać. Spróbowała usiąść, ale ciało nie rozumiało jej rozkazów. Oddychanie bolało. Czy nie można by przestać oddychać chociaż na kilka minut?