Zerknął na zegarek, miał jeszcze mnóstwo czasu. Ostrożnie postawił starą walizkę przy drzwiach, tuż obok szaro-czarnego worka marynarskiego, który spakował wcześniej. Rzucił wzrokiem na gazetę złożoną na łóżku. Tytuł na pierwszej stronie wywołał u niego kolejny uśmiech:
Zastępca szeryfa podejrzany o zamordowanie chłopców.
Jakież to było cudownie proste! W chwili gdy znalazł na podłodze starego niebieskiego pickupa zapalniczkę Eddiego Gillicka, wiedział, że ten arogancki głupek wspaniale nadaje się na kozła ofiarnego. Niemal tak idealnie jak Jeffreys.
Wszystkie te wieczory straszliwych rozmów o niczym, gry w karty z tym pyszałkiem mającym świra na własnym punkcie, w końcu się opłaciły. Udawał, że interesują go najnowsze seksualne podboje Gillicka, żeby dać mu rozgrzeszenie, kiedy zastępca w końcu trzeźwiał. Udawał, że jest przyjacielem Gillicka, kiedy tak naprawdę próżny zarozumialec wywoływał w nim mdłości. Przy okazji przechwałek Gillick odkrywał swoje wzburzenie, skierowane zwłaszcza wobec „pieprzonych smarkaczy” i „tych cholernych zdzir, co to kręcą tyłkiem, podpuszczają, a jak przychodzi co do czego, to nie dają dupy”. Odgrażał się, że „jeszcze się doczekają”. Eddie Gillick pod wieloma względami przypominał mu ojczyma, co tylko zwiększało satysfakcję z jego aresztowania.
Zresztą dlaczego niby Gillick nie miałby zostać skazany, skoro sam się o to prosił swoim zachowaniem, no i miał w bagażniku starego, rozbitego chevroleta te cholerne, starannie podrzucone dowody. Co za szczęście, że natknął się na ten wóz w lesie, że tak łatwo mógł tam coś podłożyć. Zupełnie jak z Jeffreysem.
Dobrze pamiętał, jak Ronald Jeffreys przyszedł do niego wyspowiadać się i wyznał, że zabił Bobby’ego Wilsona. Prosił o wybaczenie głosem, w którym nie było ani krzty skruchy. Jeffreys zasłużył sobie na to, co się z nim stało. No i było to takie proste. Jeden anonimowy telefon do biura szeryfa i jakieś obciążające dowody, to wszystko.
Tak, Ronald Jeffreys był idealnym kozłem ofiarnym, tak jak Daryl Clemmons. Ten młody student seminarium zdradził mu swoje lęki związane z homoseksualizmem, nieświadomie szykując się do roli mordercy biednego gazeciarza, nieszczęsnego chłopca, którego ciało znaleziono nad rzeką przepływającą wzdłuż budynków seminarium. Potem był Randy Maiser, pechowy przejezdny, który szukał schronienia w kościele św. Marii. Ludzie z Wood River nie wahali się skazać obdartego nieznajomego, kiedy jeden z ich synów zakończył tragicznie życie.
Ronald Jeffreys, Daryl Clemmons i Randy Maiser, wszyscy oni byli idealnymi kozłami ofiarnymi. A teraz Eddie Gillick zostanie dopisany do tej listy.
Zerknął raz jeszcze na gazetę, jego wzrok zatrzymał się na zdjęciu Timmy’ego. Rozczarowanie przesłoniło jego dobry nastrój. Choć ucieczka Timmy’ego przyniosła mu zaskakującą ulgę, to ona właśnie zmusiła go do nagłego wyjazdu. Jak mógłby dzień za dniem wykonywać swoje obowiązki ze świadomością, że zawiódł tego chłopca? No i w końcu Timmy mógłby rozpoznać jego oczy, jego chód, jego winę. Winę, ponieważ nie zdołał uratować Timmy’ego Hamiltona. Chyba że…
Chwycił gazetę i zajrzał do artykułu o ucieczce Timmy’ego i wypadku jego matki, Christine. Przesuwał palcem wskazującym w dół zadrukowanych linijek, aż zauważył swój obgryziony do krwi paznokieć. Zacisnął pięść, zawstydzony widokiem swoich palców. Wreszcie, prawie na samym końcu, znalazł akapit, którego szukał. Tak, ojciec Timmy’ego pojawił się znów w mieście.
Sprawdził, która godzina. Biedny Timmy, te jego siniaki! Być może chłopiec zasłużył sobie na drugą szansę na zbawienie.
Nieważne, że powinien stąd jak najprędzej wyjechać. Znajdzie czas na coś równie ważnego.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY SIÓDMY
Maggie chciała powiedzieć Nickowi, że to koniec. Że nie zaginie już żaden mały chłopiec. Ale kiedy skończyli z Eddiem Gillickiem, nie mogła pozbyć się dręczącej wątpliwości. A może upiera się tylko, nie chce przyznać się do pomyłki?
Dlaczego ta wolontariuszka tak się spóźnia? Jak można prowadzić poważną rozmowę w cienkich jak bibułka ciuchach? Jak z gołymi plecami dyskutować o najbardziej skomplikowanych aspektach ponurych zbrodni?
Widziała, że Nick stara się jak może, ale wystarczyło kilka mimowolnych spojrzeń, żeby przypomniała sobie, że jest całkiem naga pod luźną szpitalną koszulą. Jeszcze gorsze były te przeklęte mrówki, które rozłaziły się po jej ciele.
– Dobra, może i wygląda na to, że Eddie Gillick jest winny – przyznała, starając się nie zwracać uwagi na reakcje swojego ciała. Znów stała tyłem do ściany.
Niebo było tego dnia tak cudownie niebieskie i rozległe. Większość śniegu na chodnikach i trawnikach rozpuściła się. Wkrótce na ulicach zostaną tylko góry czarnego brudnego lodu. Drzewa, które nie straciły jeszcze liści, lśniły wilgotnym złotem, czerwienią i oranżem. Jakby prysł czar, jakby zniesiono klątwę i wszystko wróciło do normy. Wszystko, prócz jej wątpliwości.
– Co Christine robiła wczoraj z Eddiem?
– Nie rozmawiałem z nią o tym rano. Wczoraj wieczorem mówiła, że Eddie miał ją odwieźć do domu, ale pojechał okrężną drogą. Powiedział jej, że jeśli będzie się z nim kochać, zdradzi jej, gdzie jest Timmy.
– Powiedział, że wie, gdzie jest Timmy?
– Tak mówiła Christine. Myślę, że miała halucynacje. Powiedziała mi też, że prezydent Nixon przeniósł ją na pobocze.
– To maska, przecież to jasne. Facet w masce wyniósł Christine z samochodu, a potem schował swoje przebranie w bagażniku.
– Następnie pobiegł szukać Timmy’ego w lesie – dodał Nick. – Oczywiście najpierw próbował zgwałcić Christine, no i zaatakował cię w piwnicy na cmentarzu. Pracowity gość.
Spojrzeli na siebie. Nie wypowiedzieli tego, co oczywiste, tego, co wisiało między nimi, wywołując to samo rozżalenie i paniczny lęk, który doprowadził ich do tego miejsca.
– Próbował coś z tobą? – spytał w końcu Nick.
– Co masz na myśli?
– No wiesz… Czy cię…
– Nie – ucięła. – Nie zrobił tego.
Maggie pamiętała, że kiedy morderca wyłowił broń z kieszeni jej płaszcza, przypadkiem musnął jej pierś i szybko odsunął rękę. Kiedy szeptał jej do ucha, nie dotykał jej. Seks zupełnie go nie interesował. Ani z chłopcami, ani tym bardziej z kobietami. Jego matka była świętą. Maggie przypomniała sobie obrazy torturowanych świętych w sypialni księdza Kellera.
Sutanna i celibat mogą być wspaniałą ucieczką, idealną kryjówką.
– Musimy jeszcze raz przesłuchać Kellera – powiedziała.
– Nic na niego nie mamy, Maggie.
– Zrób to dla mnie.
– Pani O’Dell? – Pielęgniarka zajrzała przez drzwi. – Ma pani gościa.
– Najwyższy czas – rzekła Maggie, spodziewając się niepunktualnej wolontariuszki.
Pielęgniarka otworzyła szeroko drzwi i uśmiechnęła się zalotnie do przystojnego, złotowłosego mężczyzny w czarnym garniturze od Armaniego. Miał ze sobą tani podręczny neseser i podobną torbę przewieszoną przez ramię.
– Cześć, Maggie – odezwał się, wchodząc do pokoju, jakby był u siebie, i rzucając spojrzenie na Nicka, zanim przesłał Maggie swój drogocenny prawniczy uśmiech.
– Greg? Skąd się tu wziąłeś?
ROZDZIAŁ DZIEWIĘĆDZIESIĄTY ÓSMY
Timmy wsłuchiwał się w szum maszyny połykającej jego dwudziestopięciopensówkę, zanim coś dla siebie wybrał. Mało brakowało, a wybrałby snickersa, ale jego żołądek też miał pamięć, nacisnął więc przycisk z innym batonem.