– Wiesz co – zaczął, a jej serce wyrywało się, żeby powiedzieć mu, co naprawdę czuje. – Dzięki tobie lepiej poznałem siebie, nauczyłem się czegoś o życiu. Do tej pory szedłem wydeptanymi przez ojca śladami i… i było mi tak wygodnie.
– Jesteś dobrym szeryfem, Nick.
– Dzięki, ale nie tego chcę – ciągnął. – Podziwiam cię za to, jak bardzo cenisz sobie swoją pracę. Twoje poświęcenie, twój upór. Nie zdawałem sobie dotąd sprawy, że tęsknię za czymś, czemu mógłbym być tak oddany.
– To kim chce zostać Nick Morrelli, kiedy dorośnie? – spytała z uśmiechem, bardzo pragnąc go dotknąć.
– Kiedy studiowałem prawo, pracowałem w biurze prokuratora okręgowego Suffolk w Bostonie. Zawsze powtarzali, że chętnie przyjmą mnie z powrotem. Minęło sporo czasu, ale chyba do nich zadzwonię.
Boston. Tak blisko, pomyślała.
– To świetnie – rzekła, licząc w myśli odległość dzielącą Quantico od Bostonu.
– Będę za tobą tęsknił – powiedział.
Wytrącił ją z równowagi, kiedy już sądziła, że nic jej nie grozi. Na pewno zobaczył strach w jej oczach, bo szybko zerknął na zegarek.
– Powinniśmy już jechać na lotnisko.
– Tak. – Spotkali się wzrokiem. Ostatnia okazja, żeby mu powiedzieć. A może będzie ich jeszcze całe mnóstwo?
Minęła go, zamknęła komputer i wsunęła go do torby. Nick wziął walizkę, ona torbę podręczną. Byli już u drzwi, kiedy zadzwonił telefon. Maggie chciała go zlekceważyć, ale zawróciła pospiesznie i chwyciła słuchawkę.
– Maggie O’Dell.
– O’Dell, cieszę się, że cię złapałem.
Dzwonił dyrektor Cunningham. Nie rozmawiała z nim od kilku dni.
– Właśnie wyjeżdżam.
– Świetnie. Wracaj jak najszybciej. Delaney i Turner będą na ciebie czekać na lotnisku.
– Co się dzieje? – Zerknęła na Nicka, który zaniepokojony wrócił do pokoju. – Potrzebuję goryli? – zażartowała, lecz zaraz potem zdenerwowała się, bo szef zbyt długo milczał.
– Chciałem, żebyś się dowiedziała, zanim usłyszysz coś w wiadomościach.
– Ale co?
– Albert Stucky zwiał. Przenosili go z Miami do więzienia o najwyższym stopniu zabezpieczenia na Florydzie. Stucky odgryzł ucho jednemu ze strażników, a drugiego zasztyletował… drewnianym krucyfiksem. Odstrzelił im głowy ich własną bronią. Poprzedniego dnia jakiś ksiądz katolicki odwiedził go w celi. To pewnie on zostawił krucyfiks. Nie chcę cię martwić, Maggie. Złapaliśmy go przedtem, złapiemy i teraz.
Ale Maggie miała w uszach tylko jedno zdanie: „Albert Stucky zwiał”.
EPILOG
Tydzień później
Chiiuchiin, Chile
Słońce grzało niewiarygodnie, wprost bajecznie. Bosymi stopami pokonywał skalisty brzeg. Drobne draśnięcia i otarcia nie były wysoką ceną za ciepło fal omywających stopy. Pacyfik rozciągał się w nieskończoność, jego wody odradzały, jego siła obezwładniała.
Za nim góry Chile odgradzały ten raj, gdzie żyli biedni, tyrający rolnicy, głodni uwagi, odrobiny szacunku i zbawienia. Do maleńkiej parafii należało około pięćdziesięciu rodzin. Niewiele czasu upłynie, a wtopi się w tę społeczność, stanie się kimś niezbędnym, kochanym, wręcz wielbionym. Odda te uczucia z nawiązką, pomoże pokrzywdzonym przez los ludziom w ich codziennych trudach, w ich drodze do łaski Najwyższego.
Było po prostu idealnie. Od przyjazdu prawie całkiem ustało pulsowanie w głowie. Może zniknęło na dobre. Może rozpoczął naprawdę nowe życie?
Chłopcy o smagłej skórze, ubrani tylko w szorty, gonili za piłką, biegnąc ku niemu. Dwaj z nich znali go z porannej mszy. Gestykulowali żywo i coś wołali.
Zaśmiał się, kiedy przekręcili jego nazwisko. Gdy zebrali się wokół niego, głaskał czarne czupryny i uśmiechał się. Ten malec w podartych niebieskich spodenkach miał takie smutne oczy, przypomniał mu jego samego sprzed lat.
– Nazywam się Keller – poprawił. – Nie Killer.