Spojrzała w jego szare oczy i zdumiona zastanowiła się, kiedy straciły kolor. Szukała w nich błysku, jaki niegdyś miał inteligentny, współczujący mężczyzna, którego poślubiła przed dziewięciu laty, kiedy kończyli szkołę, gotowi, żeby podbić świat. Ona miała śledzić zbrodniarzy, a on bronić bezbronne ofiary. Potem Greg dostał pracę w kancelarii Brackman, Harvey i Lowe w Waszyngtonie, i jego bezbronnymi ofiarami zostały korporacje o miliardowych zyskach. A jednak w krótkiej chwili ciszy wydawało jej się, że widzi w jego oczach promyk szczerości. Już miała poddać się jego woli, kiedy jeszcze bardziej zacisnął uścisk i zęby.
– Każ im wysłać kogoś innego albo z nami koniec.
Wyrwała rękę. Chwycił ją ponownie. Uderzyła go pięścią w klatkę piersiową. Zaskoczony szeroko otworzył oczy.
– Nigdy więcej mnie tak nie trzymaj. A jeżeli ten wyjazd ma oznaczać koniec, to może coś skończyło się dawno temu.
Gwałtownie ruszyła do sypialni. Miała nadzieję, że nogi ją tam doniosą i że łzy poczekają pod powiekami.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Niedziela, 26 października
Zaczyna się, pomyślał, sącząc gorącą kawę.
Tym razem artykuł został opublikowany na pierwszej stronie „National Enquirer”, a nie w tak szacownej gazecie jak „Omaha Journal”.
Seryjny morderca chłopców wstaje z grobu i znów terroryzuje miasto.
Brzmiało to prawie tak histerycznie jak tytuł z poprzedniego dnia, lecz, rzecz jasna, grube wydanie niedzielne przyciąga więcej czytelników.
I ten tekst podpisała Christine Hamilton. Znał to nazwisko z działu „Życie codzienne”. Ciekawe, czemu dali temat nowicjuszce?
Przewracał szybko kartki, szukając dalszego ciągu artykułu. Wreszcie znalazł. Całą stronę wypełniały komentarze. Oczywiście było szkolne zdjęcie chłopca, a także wzruszająca opowieść o nagłym zaginięciu dziecka podczas porannego objazdu z prasą, co miało miejsce w poprzednim tygodniu. Pisano, że FBI i matka chłopca czekali na list od porywaczy, który nigdy nie dotarł. A potem, że szeryf Morrelli znalazł ciało na pastwisku nad rzeką.
Zerknął na zdjęcie. Morrelli? Nie, to był Nicholas, nie Antonio Morrelli. To miłe, że syn kontynuuje zawód ojca, pomyślał.
W dalszym ciągu artykułu wskazywano na podobieństwa między obecną sprawą i trzema zabójstwami, które miały miejsce w tej samej okolicy sześć lat wcześniej. Na to, że ciała zamordowanych były pokłute nożami i znajdowano je na odludziu w zalesionych miejscach.
Nie było jednak ani słowa o szczegółach, żadnego opisu wyrafinowanych cięć na klatce piersiowej ofiary. Czyżby policja znowu zamierzała zatrzymać dla siebie dowody? Potrząsnął głową i czytał dalej.
Nożem do ryb nabrał owocową galaretkę i rozsmarował ją na przypalonej babeczce. Ten durny toster od tygodni nawalał, ale i tak wolał z niego korzystać, niż schodzić na dół na wspólne śniadanie. W swojej sypialni mógł cieszyć się spokojnym posiłkiem i gazetą, bez męczącej konieczności podtrzymywania uprzejmej konwersacji.
Pomieszczenie było skromne. Białe ściany i drewniana podłoga. Niewielkie podwójne łóżko ledwo mieściło jego sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. Zdarzało się, że w nocy nogi zwisały w powietrzu. Wniósł do tego pokoju mały fornirowany stół i dwa krzesła, choć zawsze był sam. Na ruchomym barku stał toster, prezent od któregoś z parafian. Była tam też kuchenka elektryczna i czajnik, w którym gotował wodę na herbatę.
Na stoliku nocnym stał najbardziej ozdobny z jego sprzętów. Lampa, której podstawę zdobił relief z cherubinami i nimfami w zgrabnym układzie. Ta lampa była jednym z niewielu przedmiotów, których zapragnął, więc kupił ją za swoją skromną pensję. No i jeszcze trzy obrazy. Stać go było, oczywiście, tylko na reprodukcje. Wisiały naprzeciw łóżka, żeby mógł na nie patrzeć, kiedy zapada w sen, choć ostatnio sen nie przychodził łatwo. Zawsze miał z tym problem, kiedy zaczynało się to dudnienie i pulsowanie, wkraczając w jego spokojne życie, wdzierając się z ohydnymi wspomnieniami. Jego pokój był skromny i biedny, lecz dawał mu chwile wytchnienia i samotności w życiu, które nie należało już tylko do niego. Lecz tu miał jeszcze nad nim kontrolę.
Spojrzał na zegarek i potarł dłonią brodę. Stwierdził, że nie musi się golić, bo na jego gładkiej jak u chłopca twarzy od poprzedniego dnia nie pojawił się nowy zarost. Miał więc czas, by dokończyć lekturę. Na idiotyczne artykuły o Ronaldzie Jeffreysie rzucił tylko okiem. Jeffreys nie zasługiwał na uwagę, którą mu poświęcano, a tu proszę, po śmierci znowu znalazł się w światłach reflektorów.
Dokończył śniadanie i starannie wytarł stół. Żaden okruch nie umknął jego dłoni z wilgotną szmatką, która ślizgała się raz-dwa po blacie. W łazience z małego kranu z brązowymi zaciekami zdjął nadal wilgotną parę sportowych butów firmy Nike, oskrobaną do czysta z błota. Szkoda, że nie zdjął butów wcześniej, pomyślał. Wytarł je do sucha i odstawił, żeby wymyć jedyny talerz, który uważał za swój, delikatny, ręcznie malowany talerz z Noritake, który pożyczył dawno temu ze wspólnego porcelanowego serwisu. Filiżankę na spodku od kompletu, również pożyczoną, napełnił po brzegi gorącą wodą i zanurzył w niej użytą już raz torebkę z herbatą. Czekał, aż woda nabierze odpowiedniego koloru, po czym szybko wyciągnął torebkę i starannie ją wycisnął.
Zakończył w ten sposób swój poranny rytuał. Na czworakach wyciągnął spod łóżka drewniane pudełko. Położył je na stoliku i głaskał palcami skomplikowany wzór wyrzeźbiony na jego pokrywie. Wyciął starannie artykuły z gazety, omijając to, co dotyczyło Jeffreysa. Otworzył pudełko i schował w nim złożone wycinki, które znalazły się na wierzchu wielu innych, często już pożółkłych. Sprawdził zawartość: lśniąco biały kawałek płótna, dwie świece i mały pojemnik z olejem. Zlizał resztki galaretki z noża do ryb i wrócił do pudełka, delikatnie kładąc nóż na miękkiej bawełnie chłopięcych majtek.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Timmy Hamilton odepchnął dłoń Christine, która dotykała jego twarzy. Siedzieli na schodach kościoła św. Małgorzaty, zastanawiając się, co robić. Nie dość, że się spóźnili, to jeszcze matka musiała robić przedstawienie przed jego kolegami.
– Przestań, mama. Wszyscy patrzą.
– To jakiś nowy siniak? – Trzymając go za brodę, lekko uniosła jego głowę.
– Wpadłem na Chada na treningu. To nic takiego. – Położył dłoń na udzie, jakby chciał ukryć jakieś poważniejsze skaleczenie.
– Powinieneś uważać, Timmy. Jesteś delikatny. Musiałam stracić głowę, że pozwoliłam ci wczoraj grać.
Otworzyła torebkę i zaczęła poszukiwania.
– Spóźnię się. Przecież wiesz, że msza zaczyna się za piętnaście minut.
– Myślałam, że mam twój formularz zgłoszeniowy i czek za kamping.
– Mama, jestem spóźniony.
– No dobrze, dobrze. – Zatrzasnęła torebkę. – Powiedz księdzu Kellerowi, że wyślę czek jutro pocztą.
– Mogę już iść?
– Tak.
– Na pewno nie chcesz sprawdzić metki na moich gaciach?
– Mądrala – zaśmiała się i poklepała go po pupie.
Lubił, kiedy się śmiała. Robiła to tak rzadko, odkąd tata ich zostawił. Kiedy się śmiała, jej rysy miękły, a w policzkach robiły się dołeczki. Stawała się najpiękniejszą kobietą, jaką znał, zwłaszcza z tymi nowymi jedwabistymi blond włosami. Była ładniejsza nawet od panny Roberts, jego nauczycielki z czwartej klasy. Panna Roberts była w zeszłym roku. W tym roku był pan Stedman. I choć to dopiero październik, Timmy zdążył już znienawidzić piątą klasę. Żył tylko po to, żeby grać w futbol, no i służyć do mszy z księdzem Kellerem.