Выбрать главу

Francis Dick

Dowód

Tytuł oryginalny: Proof

Przekład: Hanna Pawlikowska-Gannon

1

Rozpacz jest towarzysko nie do przyjęcia. Nie powinno się płakać. A zwłaszcza nie powinno się tego robić, jeśli wygląda się nie najgorzej i ma się trzydzieści dwa lata. Kiedy żona nie żyje od sześciu miesięcy, a wszyscy inni uporali się już z żałobą.

Mówią: w porządku, przejdzie mu. Zawsze znajdzie się jakaś ładna kobieta. Czas wszystko leczy, powiadają. Któregoś dnia znowu się ożeni.

Niechybnie mają rację.

Ale, dobry Boże… ta pustka w moim domu. Rujnująca, ponura, ostateczna samotność. Ciszą zamiast śmiechu, zimny kominek, którego wesoły ogień kiedyś witał mnie wieczorem; permanentny chłód łóżka.

Po sześciu miesiącach nieustannego cierpienia miałem wrażenie, że moja nagła śmierć nie byłaby wielkim nieszczęściem. Połowa mojej istoty przepadła; udana, pogodna inwestycja sześcioletniej miłości zniknęła w ciemnościach. A to, co pozostało, było jedynie cierpieniem… choć zachowało normalny wygląd.

Z przyzwyczajenia rozglądałem się na obie strony, przechodząc przez jezdnię; nadal prowadziłem sklep, sprzedawałem moje wina, uśmiechając się, bez przerwy uśmiechając się do klientów.

2

A klientów miałem najróżniejszych, od uczniów kupujących chrupki i colę, bo sklep znajdował się obok przystanku autobusowego, do kantyny z pobliskich koszar; od emerytów oszczędzających z poczuciem winy na małe buteleczki dżinu do rozrzutnych koneserów nie żałujących sobie porto. Klientów przychodzących raz do roku i zjawiających się codziennie, laików i znawców, szukających szczęścia i komfortu, ponurych i nietrzeźwych. Wszyscy oni, na podobieństwo drinków, mieścili się w skali od słodyczy do goryczy.

Moim najważniejszym klientem w chłodny poranek pewnej październikowej niedzieli był trener koni wyścigowych, który niezwykle hojnie podejmował około setki gości na mniej więcej dorocznej uroczystości z okazji gonitw wygranych przez jego stajnię w minionym sezonie biegów płaskich. Każdej jesieni, kiedy jego nazwisko pojawiało się na wysokim miejscu listy zwycięzców, starał się to uczcić, zapraszając właścicieli, dżokejów i rozlicznych przyjaciół, by dzielić z nimi minione radości i planować zaczęcie wszystkiego od nowa najbliższej wiosny.

Co roku we wrześniu telefonował, jak zwykle mocno zaaferowany.

– Tony? W niedzielę za trzy tygodnie, pamiętasz? Pod namiotem, jak zawsze. Załatwisz szkło? I oczywiście zwrot tego, co zostanie, prawda?

– Prawda – odpowiadałem, a zanim zdążyłem odetchnąć, już się rozłączał. Zazwyczaj to jego uśmiechnięta żona Flora przychodziła później do sklepu, żeby uzgodnić wszystkie szczegóły.

Toteż w tę niedzielę pojechałem do nich o dziesiątej rano i zaparkowałem możliwie najbliżej dużego, niegdyś białego namiotu naciągniętego sztywno na trawniku ogrodu na tyłach. W tej samej chwili wybiegł z domu rozgorączkowany gospodarz, jakby na mnie czekał, co wcale nie było wykluczone. Jack Hawthorn miał koło sześćdziesiątki, był niewysoki, pulchny i przebiegły.

– Dobra robota, Tony. – Lekko poklepał mnie po ramieniu, bo zwykle tak mnie witał, ponieważ zazwyczaj unikał powszechnie przyjętego obyczaju podawania ręki. Nie wynikało to, jak początkowo przypuszczałem, z lęku przed zarazkami; raczej chodziło o to, że – jak mi wyjaśniła pewna zjadliwa bywalczyni wyścigów – jego „uścisk przypominał rozmarzającą meduzę”, więc z przykrością obserwował potem ludzi wycierających dłoń uwolnioną z tego uścisku.

– Doskonały dzień na przyjęcie – powiedziałem. Rzucił okiem na błękitne niebo.

– Potrzebny jest deszcz. Ziemia przypomina beton. – Trenerzy koni wyścigowych, podobnie jak farmerzy, nigdy nie są usatysfakcjonowani pogodą. – Przywiozłeś jakieś napoje bezalkoholowe? Przyjeżdża szejk z całą swoją świtą abstynentów. Zapomniałem cię uprzedzić.

– Szampan, napoje bezalkoholowe i cała skrzynka różności – powiedziałem, kiwając głową.

– Dobrze, w porządku. Zostawiam cię. Kelnerki przyjdą o jedenastej, goście o dwunastej. Ty naturalnie zostaniesz, prawda? Jako mój gość. To chyba oczywiste.

– Twój sekretarz przysłał mi zaproszenie.

– Naprawdę? To się nazywa sprawność! Aż trudno uwierzyć. Gdybyś czegoś potrzebował, przyjdź do mnie.

Skinąłem głową, a on oddalił się pospiesznie, tak jakby całe życie zamierzał przebiec truchtem. Bez względu na sekretarza – raczej powolnego z butnie zadartym nosem, nad wyraz dokładnego w swej pracy – Jack nigdy nie nadążał z wykonaniem tego, co chciał zrobić. Jego pogodna i spokojna żona Flora wyznała mi kiedyś: „To Jimmy (sekretarz) zgłasza konie do poszczególnych gonitw, Jimmy wysyła rachunki, samodzielnie prowadzi całą papierkową robotę. Jack nie musi nawet przykleić znaczka pocztowego. Cały ten pośpiech to tylko przyzwyczajenie.”

Mówiła to jednak z sympatią, bo właściwie o Jacku Hawthornie wszyscy wyrażali się z sympatią; zresztą może to właśnie nagromadzona w nim energia udzielała się koniom i kazała im wygrywać.

Zawsze zapraszał mnie na swoje przyjęcia, oficjalnie lub nie, bez wątpienia częściowo dlatego, żebym był na miejscu i mógł natychmiast rozwiązać ewentualne problemy płynności alkoholowej, ale także dlatego, że ja również pochodziłem ze świata wyścigów i dalej traktowano mnie tak, jakbym do tego świata należał, mimo mojej niewytłumaczalnej ucieczki w detaliczną sprzedaż alkoholu.

„Nie wdał się w ojca”, mówili ci niezbyt życzliwi. A osoby bardziej bezpośrednie kwitowały to stwierdzeniem: „Brak rodzinnego bigla.”

Mój ojciec jako wojskowy zdobył medal za zaszczytną służbę, ale także Złoty Puchar Armii, bo z równym zapałem atakował płotki na torze co terytorium nieprzyjaciela. Jego odwaga na wszystkich polach bitew była wręcz przerażająca, toteż zginął skręciwszy sobie kark na torze wyścigowym w Sandown Park, zresztą na moich oczach, a miałem wówczas lat jedenaście.

On sam miał wtedy czterdzieści siedem i naturalnie takim go zapamiętano w środowisku koniarzy: pozostał na zawsze wysokim, wyprostowanym, roześmianym, nieustraszonym mężczyzną, nietkniętym, jak mi się nadal zdawało, przez nieszczęścia tego świata. Choć nie miał idealnej postury dżokeja, bez wahania poszedł w ślady swego ojca, a mego dziadka, tego tytana z przeszłości, który raz przyszedł drugi w Wielkiej Narodowej, zanim okrył się militarną sławą w pierwszej wojnie światowej. Krzyż Wiktorii zdobyty przez dziadka spoczywał obok medalu ojca w specjalnej gablotce, którą odziedziczyłem. Nie przekazali mi natomiast swojego wigoru, wyczucia i brawury.

„Będziesz taki jak twój ojciec, co?” – wielokrotnie w dzieciństwie słyszałem to przyjazne, pełne nadziei pytanie. Dopiero po jakimś czasie, stopniowo i powoli dotarło do mnie, jak i do pozostałych, że nie, nie będę taki. Nauczyłem się jeździć konno, ale niezbyt błyskotliwie. Poszedłem do Wellington, szkoły dla synów żołnierzy, ale nie kontynuowałem nauki w Sandhurst, żeby samemu też przywdziać mundur. Mama zbyt często powtarzała „nie szkodzi, kochanie”, szlachetnie znosząc nazbyt liczne rozczarowania, a we mnie rozwinął się głęboki i silny kompleks niższości, który gdzieś tam jeszcze się czaił na przekór zdrowemu rozsądkowi.

Dopiero Emma sprawiła, że stracił znaczenie, ale teraz po jej odejściu powrócił, słaby acz uporczywy. Odrzucone przyzwyczajenie wkradało się podstępnie w niestrzeżone zakątki. Żałosne.

Sekretarz Jimmy nigdy mi nie pomagał. Teraz też wynurzył się z domu z rękami w kieszeniach i obserwował, jak wyciągam z furgonetki trzy cynkowane wanny.