Zarówno dla Ridgera, jak i dla wszystkich pozostałych nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że Paul Young był całkowicie i nieprzyjemnie zaskoczony oszustwem, jednak Ridger z ledwo ukrywanym zadowoleniem oświadczył, że o wyniku całej sprawy zdecyduje policja i sąd, a tymczasem pan Young może mu podać adres i telefon centrali w celu ewentualnego kontaktu.
Obserwowałem Paula Younga, kiedy pisał wymagane informacje na kolejnym blankiecie restauracji dostarczonym przez barmana. Odczułem przelotne zdziwienie, że nie ma wizytówek, co oszczędziłoby mu podobnych kłopotów. Zauważyłem, że miał duże dłonie, bardzo mięsiste i białe, a kiedy pochylił głowę nad kartką papieru, dostrzegłem różowy aparacik słuchowy dyskretnie ukryty za prawym uchem poniżej oprawki do okularów. Zastanawiałem się, dlaczego nie zamówił sobie aparatu wbudowanego w oprawkę okularów.
Co za nieprzyjemność dla macierzystej firmy, znaleźć się bez ostrzeżenia w takiej sytuacji. Myślałem nad tym, kto dokonywał oszustw: kierownik, kelner od win czy sam Larry Trent? Co prawda nie było to myślenie szczególnie intensywne. Tożsamość winnego interesowała mnie znacznie mniej niż samo przestępstwo, w końcu nie tak bardzo wyjątkowe.
Sześć korków od czerwonego wina leżało na stoliku tam, gdzie je zostawiłem. Policjanci zapieczętowali otwarte butelki obfitą ilością taśmy klejącej zamiast wpychać z powrotem oryginalne korki. Schowałem je teraz do kieszeni marynarki niemal bez zastanowienia, pewnie zadziałało moje zamiłowanie do porządku.
Paul Young wyprostował się i wręczył kartkę zastępcy zastępcy, który podał ją mnie, a ja z kolei przekazałem ją Ridgerowi. Ridger rzucił na nią okiem, złożył i schował do jakiejś wewnętrznej kieszeni pod płaszczem od deszczu.
– A teraz proszę zamknąć bar – powiedział.
Barman wbił wzrok w Younga w oczekiwaniu na instrukcje, doczekał się wzruszenia ramion i niechętnego skinienia głową. Zdobna krata zsunęła się od sufitu aż do barowej lady, zamykając barmana w klatce. Przekręcił kilka kluczy i wyszedł tylnymi drzwiami. Nie wrócił już do barowej sali.
Ridger i Paul Young spierali się przez chwilę, kiedy „Silver Moondance” może podjąć pełną działalność, każdy z nich w dalszym ciągu starał się zdominować przeciwnika. Wywnioskowałem, że osiągnęli remis, bo w końcu obaj wycofali się bez żadnych rozstrzygnięć, zachowując nadal agresywną postawę, która jednak sprowadzała się raczej do groźby niż do czynu.
Ridger wycofał swoich policjantów, mnie i skonfiskowane skrzynki na parking, zostawiając Paula Younga na pastwę beznadziejnych pomocników. Po raz ostatni widziałem przedstawiciela centrali, kiedy rzuciłem okiem za siebie, przechodząc przez wahadłowe drzwi saloonu. Zza okularów obserwował puste stoliki rozległych włości w czerwieni i czerni, w kolorach ruletki.
Odwożąc mnie do sklepu, Ridger mamrotał coś pod nosem, a kiedy poprosiłem o pokwitowanie na skrzynkę z winem, którą przewoził w bagażniku, cierpliwość go opuściła.
– Tych dwanaście butelek należy do mnie – przypomniałem. – Zapłaciłem za nie i chcę je dostać z powrotem. Sam pan powiedział, że do postawienia zarzutów wystarczy panu whisky. Wina były moim pomysłem.
Przyznał to niechętnie i wydał mi pokwitowanie.
– Jak mogę się z panem skontaktować? – spytałem.
Podał mi adres swojego komisariatu i bez najmniejszego podziękowania za pomoc, o którą prosił, szybko odjechał. Pomyślałem, że naprawdę niewiele się różni od Paula Younga.
W sklepie pani Palissey niemal znikała w tłumie klientów, co zdarzało się czasami w poniedziałkowe poranki. Widać było, że jest zmęczona.
– Proszę iść na lunch – powiedziałem, chociaż było jeszcze wcześnie.
Z wielką wdzięcznością porwała palto, wzięła Briana i udała się do lokalnej kafejki na pasztet w cieście, frytki i porcję plotek ze swoją stałą przyjaciółką z drogówki.
Klienci nadal przychodzili, obsługiwałem ich z niejako automatyczną łatwością, uśmiechnięty, zawsze uśmiechnięty, dostarczając przyjemności jej poszukiwaczom. Przez wiele lat u boku Emmy zdecydowanie lubiłem sprzedawać, znajdowałem satysfakcję w dostarczaniu radości innym. Jednak bez niej dawne ciepło stało się powierzchowne, toteż teraz rozdawałem jedynie warstewkę sympatii, kiwałem głową, uśmiechałem się, właściwie nie słuchając, jedynie czasami słyszałem w głosach klientów niewypowiedziane słowa. Wyparowała gdzieś moja dawna siła, ale prawdę mówiąc, nic mnie to nie obchodziło.
W trochę spokojniejszej chwili zrobiłem listę dla hurtownika, zamierzając udać się do niego zaraz po powrocie pani Palissey. Zauważyłem przy tym, że Brian bez żadnych sugestii z mojej strony uporządkował i zamiótł magazyn. Telefon zadzwonił trzy razy, za każdym razem było to poważne, duże zamówienie, a po sprawdzeniu kasy okazało się, że poranny handel przyniósł całkiem pokaźny zysk. Wszystko jak na ironię…
Weszło dwoje nowych klientów; najpierw obsłużyłem kobietę, przestraszoną damę w średnim wieku, która przychodziła codziennie po butelkę najtańszego dżinu i ukrywała ją sekretnie w olbrzymiej torbie, rzucając ukradkowe spojrzenia za okno wystawowe, czy akurat nie przechodzi ulicą jakiś sąsiad. Dawno temu zapytałem ją, dlaczego nie kupuje skrzynki, bo w ten sposób byłoby taniej, ale wystraszyła się i zaraz zaprotestowała, że nie tak do końca, bo chodzi też o spacer. W jej oczach prócz samotności malował się strach, że zostanie uznana za alkoholiczkę, co nie do końca byłoby prawdziwe. Poczułem wyrzuty sumienia z powodu swojego okrucieństwa, bo przecież doskonale rozumiałem, dlaczego kupowała za każdym razem tę jedną, sekretną butelkę.
– Miły dzień, prawda, panie Beach? – powiedziała bez tchu, ukradkiem obserwując ulicę.
– Nie najgorszy, pani Chance.
Podała mi dokładnie odliczone pieniądze, monety rozgrzane w dłoni, banknoty starannie sprawdzone, i nerwowo obserwowała, jak zawijam w miękki papier tę buteleczkę pocieszenia.
– Dziękuję, pani Chance.
Skinęła głową w milczeniu, obdarzyła mnie półuśmiechem, schowała butelkę do torby i wyszła, zatrzymując się w progu, by przeprowadzić szybki rekonesans. Włożyłem pieniądze do kasy i spojrzałem pytająco na mężczyznę, który cierpliwie czekał na swoją kolej. Znalazłem się oko w oko nie tyle z klientem, ile z prowadzącym wczoraj śledztwo Wilsonem.
– Witam, panie Beach – powiedział.
– Dzień dobry, panie Wilson.
Ubrany był dokładnie tak samo, jakby nigdy nie kładł się do łóżka ani się nie golił, co jednak chyba zrobił. Sprawiał wrażenie świeżego i wypoczętego, poruszał się swobodnie tym swoim powolnym krokiem, z przygarbioną posturą, miał wszechwiedzące oczy i zupełnie niekontaktową twarz.
– Zawsze pan wie bez pytania, czego chcą klienci?
– Dość często, ale na ogół czekam, aż to powiedzą.
– Tak jest uprzejmiej?
– Zdecydowanie. Milczał chwilę.
– Przyszedłem zadać panu jedno czy dwa pytania. Czy możemy gdzieś porozmawiać?
– Po prostu proszę mówić – powiedziałem tonem usprawiedliwienia. – Przynieść panu krzesło?
– Jest pan sam?
– Tak.
Przyniosłem krzesło z kantorka i postawiłem je przy ladzie, a ledwie zdążyłem to zrobić, weszły trzy osoby po Cinzano, sherry i piwo. Wilson niemal bez zmrużenia powiek czekał, aż obsłużę klientów, a kiedy drzwi zamknęły się po raz trzeci, poruszył się bez oznak zniecierpliwienia i zapytał:
– Czy wczoraj na przyjęciu rozmawiał pan z szejkiem? Uśmiechnąłem się mimo woli. – Nie, nie rozmawiałem.
– Dlaczego uważa pan, że to zabawny pomysł?
– No… dla szejka to wszystko… – Wskazałem ręką na ściany obstawione półkami pełnymi butelek -…jest zdecydowanie grzeszne. Zabronione. Zgubne. Tak jak dla nas kokaina. W jego oczach jestem dilerem. W jego ojczyźnie siedziałbym wwiezieniu albo jeszcze gorzej. Nie odważyłbym się z nim rozmawiać. Chyba że szukałbym pogardy.