– Rozumiem. – Wilson potakiwał głową, jakby rozważając islamski światopogląd. Potem lekko zesznurował usta, zbliżając się, jak podejrzewałem, do pytania, które w ogóle go tu sprowadziło.
– Proszę jeszcze wrócić pamięcią do momentu, kiedy znalazł się pan poza namiotem i furgon się toczył.
– I?
– Dlaczego pan wyszedł?
Wyjaśniłem, że musiałem przynieść więcej szampana.
– A kiedy pan wyszedł, to furgon już się staczał?
– Nie. Kiedy wyszedłem, spojrzałem na samochody i wszystko było w porządku. Pamiętam, bo zwróciłem uwagę na to, że jeszcze nikt nie odjechał… i miałem nadzieję, że przywiozłem dosyć szampana, żeby starczyło do końca.
– A czy koło furgonu ktoś się kręcił?
– Nie.
– Jest pan tego pewien?
– Absolutnie. Nie widziałem tam nikogo.
– Czy już pan wracał do tego, co zanotowała pamięć… zanim przyszedłem?
– Tak, można by tak to określić. – Uśmiechnąłem się. Westchnął i zapytał: – A czy w ogóle widział pan kogokolwiek w pobliżu samochodów?
– Nie. Chociaż… kręciło się tam dziecko z psem.
– Dziecko?
– Ale nie było to w pobliżu furgonu. Raczej bliżej mercedesa szejka.
– Czy potrafi pan opisać to dziecko? Zmarszczyłem brwi. – No cóż… to był chłopiec.
– Ubrany w…?
Patrzyłem bezmyślnie na stojaki z winem, usiłując sobie przypomnieć.
– Ciemne spodenki… może dżinsy… i granatowy sweter.
– Włosy?
– Szatyn, chyba. Ani blond, ani czarne.
– Wiek?
Zastanawiałem się, patrząc znowu na niestrudzonego śledczego.
– Malec, taki czterolatek.
– Skąd ta pewność w tej kwestii?
– Nie mam pewności… tyle że jego główka nadal była nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty ciała.
W oczach Wilsona pojawiły się błyski.
– A pies? – zapytał.
Ponownie zapatrzyłem się w przestrzeń, znowu zobaczyłem chłopca na wzgórzu. – Chart.
– Na smyczy?
– Nie… odbiegał i wracał do chłopca.
– A w jakich butach był chłopiec?
– Na miłość boską, przecież widziałem go zaledwie przez kilka sekund.
Wilson zacisnął wargi. Popatrzył na swoje dłonie i przeniósł wzrok na mnie. – Nie widział pan nikogo więcej?
– Nie.
– A szofer szejka? Pokręciłem głową.
– Mógł siedzieć w samochodzie, ale to trudno stwierdzić. Widział pan, że w mercedesie są przyćmione szyby.
Poruszył się, podziękował i już wstawał z krzesła.
– Nawiasem mówiąc – wtrąciłem – ktoś ukradł z mojej furgonetki trzy skrzynki szampana i kilka innych butelek chyba zaraz po wypadku. Muszę zgłosić tę kradzież policji, zanim upomnę się o ubezpieczenie… Mógłbym to zgłosić panu?
– Zanotuję, że pan zgłosił – powiedział, uśmiechając się do mnie.
– Dziękuję.
Wyciągnął do mnie rękę nad kontuarem.
– To ja panu dziękuję, panie Beach.
– Niewiele panu pomogłem.
Uśmiechnął się tym swoim mało komunikatywnym uśmiechem, dobrodusznie skinął głową i poszedł.
Wielki Boże, pomyślałem bez związku, obserwując oddalającą się przygarbioną sylwetkę, skorupy stu pięćdziesięciu szklaneczek leżą w ogrodzie na tyłach domu Hawthornów. Dobrze, że mam ubezpieczenie, ale we wtorek, czyli jutro, powinienem dostarczyć te same szklaneczki na winno-serowo-dobroczynne świąteczne przyjęcie Towarzystwa Pań z Doliny Tamizy, o czym zupełnie zapomniałem.
Zadzwoniłem więc na numer Hawthornów, nie chciałem Florze zawracać głowy, jednak dobrze byłoby się dowiedzieć, czy zostało jakieś niepotłuczone szkło. Odpowiedziała mi automatyczna sekretarka donośnym, zdrowym i lekko rozmarzonym głosem Jimmy’ego, zachęcając, bym podał nazwisko, numer telefonu i wiadomość.
Posłuchałem tej prośby, zastanawiając się, jak się czuje Jimmy na intensywnej terapii.
Kiedy wróciła pani Palissey, zabrałem Briana do hurtowni, gdzie pomógł mi przenosić niezliczone skrzynki z jednego wózka na drugi, potem pakować je do furgonetki i wreszcie do magazynu na zapleczu sklepu. Po dwunastu latach takich ćwiczeń moje własne mięśnie mogły wykonywać pracę wózka widłowego, ale Brian też zaczynał nieźle sobie radzić. Uśmiechał się przy pracy. Lubił dźwigać skrzynki. Lekceważącym gestem brał dwie naraz, domagał się, żebym dokładał mu trzecią.
Brian nigdy nie był rozmowny, co w pełni doceniałem. W drodze powrotnej siadał potulnie obok mnie w furgonetce, usta jak zwykle miał otwarte, zastanawiałem się często, co też się dzieje w tej jego pustej, wielkiej głowie i jak wiele mógłby pojąć, gdyby ktoś się tym zajął. Zorientowałem się, że podczas tych trzech miesięcy u mnie bardzo dużo się nauczył. W porównaniu z pierwszym dniem pracy stał się teraz niebywale użyteczny.
Po powrocie samodzielnie rozładował furgonetkę i wszystko ustawił w magazynie na właściwym miejscu. Od chwili gdy zaczął u mnie pracować, przeorganizowałem pod niego cały magazyn.
Pani Palissey przyjęła dwa dalsze zamówienia telefoniczne, spędziłem więc jakiś czas, pakując zamówione alkohole w pudła, które Brian zaniesie do furgonetki. Często myślałem, że sprzedawanie win nie jest spokojnym artystycznym zajęciem, raczej ciężką pracą fizyczną.
Kiedy wypisywałem w kantorku rachunki, które należało wysłać wraz z zamówionym towarem, znowu zadzwonił telefon. Sięgnąłem jedną ręką po słuchawkę, nie odrywając oczu od pracy.
– Tony? – pytał kobiecy głos. – Mówi Flora.
– Jak się masz, droga Floro. Jak Jack? Jak wszystko?
– Och – wydawała się zmęczona ponad wszelką wytrzymałość. – Wszystko jest tak straszne. Wiem, że nie powinnam tak mówić, ale…
– Przyjadę po szkło – wtrąciłem, słysząc w jej głosie niewypowiedzianą prośbę. – I zrobię to zaraz.
– Niewiele ocalało… ale przyjedź, jak najbardziej.
– Będę za pół godziny.
Podziękowała cichym głosem i odłożyła słuchawkę.
Spojrzałem na zegarek. Czwarta trzydzieści. Zazwyczaj o tej porze w poniedziałki pani Palissey i Brian wyruszali furgonetką rozwozić zamówienia do miejsc znajdujących się mniej więcej po drodze do ich domu. Następnego ranka kończyli rundę. Zatrudniłem panią Palissey głównie dlatego, że miała prawo jazdy, a ona z kolei cieszyła się, że może korzystać ze starego sklepowego rovera combi. Zamienialiśmy się samochodami w zależności od potrzeby. Zaproponowałem, że sam zajmę się dziś rozwożeniem zamówień, jeśli ona zostanie do piątej, zamknie sklep i pojedzie do domu roverem.
– Jak najbardziej, panie Beach – powiedziała usłużnie. – A jutro rano przyjadę o dziewiątej trzydzieści.
Podziękowałem skinieniem głowy, zebrałem rachunki, zamówienia, wsiadłem do furgonetki i ruszyłem na wzgórze do stajni Jacka Hawthorna, gdzie niewiele się zmieniło od poprzedniego dnia.
Ze szczytu wzgórza zobaczyłem, że wielki zielony furgon nadal stoi na trawniku, a za nim zwał brezentu – pozostałość namiotu. Zniknął tylko szejk i jego ochroniarze. Na pokrwawionej macie poniewierały się stoły na kozłach i fragmenty słupa podtrzymującego namiot, a promienie popołudniowego słońca rozbłyskiwały od czasu do czasu na milionach szklanych odłamków.
Podobnie jak poprzednio, zaparkowałem przy kuchennym wejściu i z westchnieniem zamknąłem na klucz drzwiczki furgonetki. Flora wolnym krokiem wyszła mi na powitanie. Ubrana była w szarą spódnicę i zielony rozpinany sweter, pod oczami miała ciemne cienie.