– Nie miałem pojęcia – wyznałem pokornie.
– Jak najbardziej. Larry Trent zawsze tak robił. Był w tym bardzo sprytny. Dzierżawił konia, powiedzmy, na rok. Jeśli koń dobrze się spisał, przedłużał umowę na następny rok, ale jeśli koń nic nie wygrał, brał kolejnego. Możesz wydzierżawić konia na jak długo chcesz, to sprawa dogadania się. Może to być na rok, na sezon, na trzy miesiące… według życzenia.
Zainteresowało mnie to.
– A jak się załatwia taką dzierżawę?
– Jack ma niezbędne formularze.
– Chodzi mi o to, skąd wiadomo, że ktoś ma konia, którego wydzierżawi, ale nie sprzeda?
– Poczta pantoflowa – odparła niepewnie. – Ludzie po prostu o tym mówią. Czasami dają ogłoszenia. Czasami któryś z właścicieli prosi Jacka, żeby znalazł dzierżawcę, bo w ten sposób oszczędza na kosztach treningu i utrzymania. Najczęściej dzierżawią klacze, bo potem dostają je z powrotem do hodowli.
– Bardzo sprytne – powiedziałem.
Flora skinęła głową. – Larry Trent bardzo lubił ten system, bo dzięki niemu mógł puszczać w gonitwach pięć koni, zamiast mieć na własność tylko jednego. Ten człowiek był wielkim hazardzistą.
– Hazardzistą?
– Tysiąc na tego… tysiąc na tamtego… samo słuchanie o tym było męczące.
Spojrzałem na nią rozbawiony.
– Nie lubiłaś go?
– Chyba był w porządku – powiedziała z powątpiewaniem. – Zawsze przyjacielski. Jack mówił o nim: dobry właściciel. Płacił regularnie i rozumiał, że koń to nie maszyna. Prawie nigdy nie obwiniał dżokeja, jeśli przegrał. Choć był jakiś tajemniczy. Nawet nie wiem dlaczego, ale zawsze miałam takie wrażenie. Ale hojny, nie można powiedzieć. W zeszłym tygodniu zaprosił nas na kolację do tej swojej knajpy, „Silver Moondance”. Strasznie głośno grała orkiestra… – Westchnęła. – Ale ty przecież wiesz, że tam byliśmy… Jimmy mówił mi, że opowiedział ci o tej whisky. Radziłam mu, żeby nie zawracał sobie głowy. Jack nie chciał, żeby Jimmy spowodował jakieś kłopoty.
– No, kłopoty i tak się zaczęły, choć nie ma to już większego znaczenia.
– Co masz na myśli?
Opowiedziałem jej o półprzytomnych majaczeniach Jimmy’ego i o mojej wizycie w barze „Silver Moondance” z sierżantem detektywem Ridgerem. Wytrzeszczyła oczy z westchnieniem „wielkie nieba”.
– Ktoś tam dokonuje wielkiego przekrętu – powiedziałem. – Z wiedzą lub bez wiedzy Larry’ego Trenta…
Odpowiedziała dopiero po dłuższej chwili.
– Wiesz, kiedyś zrobił coś, czego nie mogłam zrozumieć. W zeszłym roku byłam na aukcji w Doncaster z przyjaciółmi, u których się zatrzymałam. Jack nie pojechał, miał tu zbyt dużo pracy. Ale był tam Larry Trent. Nie widział mnie, aleja go widziałam po drugiej stronie padoku, licytował konia, który się nazywał Ramekin. – Na chwilę umilkła. – Wylicytował na swoją korzyść, więc pomyślałam: dobrze, Jack będzie miał nowego podopiecznego. Ale koń nigdy się nie zjawił, a Larry Trent ani słowem o nim nie wspomniał. Opowiedziałam o tym Jackowi, naturalnie, a on uznał, że musiałam się pomylić. Larry Trent nigdy nie kupował koni, więc nawet nie zamierzał go o to pytać.
– A kto później trenował tego Ramekina? – spytałem.
– Nikt. – Popatrzyła na mnie zaniepokojona. – Nie oszalałam. Sprawdzałam ceny w „Sporting Life”. Został sprzedany za ponad trzydzieści tysięcy funtów. Nie napisali, kto go kupił, ale jestem pewna, że był to Larry Trent, bo pomocnicy licytatora podeszli do niego, by spytać go o nazwisko, kiedy wylicytował tego konia. Ale potem już nic się nie wydarzyło.
– No, ktoś jednak musi go mieć – wydedukowałem logicznie.
– Tak przypuszczam. Ale nie ma go na liście żadnej stajni trenerskiej. Sprawdziłam to, bo wiesz, byłoby nieprzyjemnie, gdyby Larry posłał go gdzie indziej po tych wszystkich gonitwach, które Jack wygrał dla niego. Ale Ramekina nigdzie nie było, nie startował ani razu w ciągu sezonu, bo specjalnie to sprawdzałam. Ramekin po prostu… zniknął.
6
Flora zaprowadziła mnie do kuchni po szklanki, uchowało się ich wszystkiego dziewiętnaście.
– Bardzo mi przykro – powiedziała.
Wzruszyłem ramionami. – To cud, że zachowało się aż tyle. Nie martw się, ubezpieczenie mi to pokryje.
Pomogła mi zapakować szkło do pudła, na jej miłej okrągłej twarzy malowało się zatroskanie.
– Ubezpieczenie! – wykrzyknęła. – Słyszę to słowo od samego rana. Ale kto może ubezpieczyć od podobnej tragedii? Oczywiście my nie mieliśmy żadnego ubezpieczenia, takiego specjalnego na przyjęcie. A ci biedacy, do+ których należy furgon… Sally… to znaczy żona właściciela dzwoniła do mnie w czasie lunchu i bez przerwy powtarzała histerycznie, że Peter nigdy, ale to nigdy, nie zapomina o zaciągnięciu ręcznego hamulca i zawsze, ale to zawsze, zostawia furgon na biegu i że będą zrujnowani, jeśli towarzystwo ubezpieczeniowe udowodni, że to było zaniedbanie. Biedacy. – Popatrzyła na mnie. – Ale wiem, że nie zamknął drzwi. Zapytałam ją o to. Obawiam się, że bardzo ją to rozzłościło. Oświadczyła, że nie zamyka się samochodu, przyjeżdżając do przyjaciół.
Pomyślałem z goryczą o skradzionym szampanie, ale nie odezwałem się.
– Wyjaśniła, że przyjechali furgonem tylko dlatego, że właśnie kupili nowego konia i wracali z nim do domu. Ten koń dalej tu jest, w jednym z naszych wolnych boksów na tyłach. Sally oświadczyła, że już nigdy więcej nie chce go widzieć. Była okropnie roztrzęsiona. To wszystko jest tak niewypowiedzianie straszne.
Flora odprowadziła mnie do furgonetki, kiedy odnosiłem szklanki. Widać było, że niechętnie się ze mną rozstaje.
– Nie zrobiliśmy tych notatek dla Jacka – przypomniała, więc wróciliśmy do kuchni.
– Jeśli jutro też będziesz się czuła niepewnie, przyjadę na wieczorny obrządek – zaproponowałem. – Szczerze mówiąc, dzisiaj sprawiło mi to wielką przyjemność.
– Tony, jesteś kochany. Bardzo bym chciała, żebyś przyjechał. – Znowu odprowadziła mnie do furgonetki.
– Przez całe rano policja węszyła wokół furgonu – powiedziała, patrząc na nieruchomego zielonego potwora. – Obsypywali go proszkiem i bez przerwy kręcili głowami.
– Pewnie szukali odcisków palców.
– Chyba tak. Ale cokolwiek tam znaleźli, niezbyt im się spodobało. Ale wiesz, jacy oni są, nie powiedzieli mi ani słowa.
– Poszłaś rzucić okiem po ich odjeździe?
Pokręciła przecząco głową, jakby w ogóle nie wpadła dotychczas na taki pomysł, ale natychmiast ruszyła przez trawnik w stronę furgonu. Poszedłem za nią, zrobiliśmy rundę dokoła pojazdu, oglądając liczne szaro-różowe smugi na całej karoserii.
– Musiały go dotykać setki ludzi – orzekła z rezygnacją Flora.
W tym operatorzy dźwigu, pomyślałem, i ci, którzy wypuścili konia, a wcześniej właściwie dowolna liczba ludzi.
Pod wpływem impulsu otworzyłem drzwiczki od strony pasażera i wszedłem do szoferki.
– Jesteś pewien, że możesz tam wchodzić? – pytała zaniepokojona Flora.
– Przecież nie powiedzieli ci, żebyś trzymała się z daleka?
– Nie… dzisiaj już nie.
– Więc nie ma sprawy.
Rozejrzałem się. We wnętrzu szoferki było dużo więcej śladów proszku, a także mnóstwo odcisków palców, ale tutaj wydawały się mniej zamazane. Przyglądałem się im z ciekawością, ale bez specjalnych nadziei; po prostu nigdy nie widziałem tego naprawdę, jedynie w niezliczonych filmach.
Nagle coś dotarło do mojej świadomości: liczne odciski były bardzo małe.
Odciski maleńkich palców na winylowych obiciach obu przednich siedzeń. Na całej kierownicy, na lewarku biegów i na ręcznym hamulcu. Maleńkie…