– Przejeżdżałem obok.
Obrzucił mnie kwaśnym spojrzeniem, ale nie kazał mi wyjść, więc zostałem.
– Co tutaj było? – zapytał, wskazując drzwi do piwnicy. – Zastępca kierownika jest beznadziejny. Ale pan widział, co tam było. Przychodził pan po to wino, więc co pan zapamiętał?
Zauważyłem, że dzisiaj traktował mnie mniej obcesowo. Może przesunąłem się w jego ocenie na pozycję „policyjnego eksperta”.
– Dość dużo – powiedziałem w zamyśleniu. – Ale gdzie jest lista win? Tam wszystko było wyszczególnione.
– Nie możemy znaleźć żadnej listy win. Chyba przepadła razem z winem.
– Jest pan pewien? – dopytywałem się zdumiony.
– Nie możemy znaleźć żadnej – powtórzył. – Więc proszę, żeby pan zrobił listę.
Powiedziałem, że spróbuję. Zaprowadził mnie do biura Larry’ego Trenta, urządzonego raczej z pewnym przepychem niz funkcjonalnie: leżał tam bardzo wzorzysty dywan, stało kilka foteli, a na ścianach wisiało dużo oprawionych fotografii. Zauważyłem, że niemal wszystkie zdjęcia przedstawiały finisz gonitw, na których widać było przede wszystkim słupki mety. Larry Trent umiał wybierać konie, mówiła Flora, był także niezłym hazardzistą, którego na koniec opuściło szczęście.
Usiadłem na jego krześle przy mahoniowym biurku i zacząłem pisać na kartce z oficjalnego notatnika Ridgera. Sam Ridger stał wyczekująco, jakby spodziewał się, że lada moment zjawi się pierwotny użytkownik gabinetu, zresztą przemknęło mi przez myśl, że ja także czułem się tak, jakbym zakłócał prywatność Larry’ego Trenta.
Jego biurko wydawało się zbyt uporządkowane, aby mogło stanowić centrum zarządzania takim lokalem jak „Silver Moondance”. Żadnej faktury, żadnego listu, żadnego papieru firmowego. Żadnych oficjalnych formularzy, ksiąg rachunkowych, segregatorów, maszyny do pisania czy podręcznego kalkulatora. Nie wygląda to jak gabinet do pracy, raczej jak sanktuarium, pomyślałem.
Spisałem skrzynki i ilości wina, które zapamiętałem. Powiedziałem Ridgerowi, że może przypomnę sobie więcej, jeśli pójdę do piwnicy i uzmysłowię sobie, co i gdzie widziałem. Udaliśmy się więc do pierwszego z pomieszczeń, gdzie trzymano większość win, i patrząc na puste stojaki i półki z przegródkami, dołożyłem do mojej listy jeszcze kilka gatunków.
Przez rozsuwane wewnętrzne drzwi przeszliśmy do drugiego pomieszczenia, gdzie znajdowały się zapasy wódek, likierów, piwa w puszkach i dodatków. Piwa i dodatki zostały na miejscu, zniknęły brandy, dżin, wódka, whisky, rum i likiery.
– Dokładna robota – stwierdziłem, nie przestając pisać.
Ridger wymamrotał: – Wyczyścili nawet ruchomy barek w restauracji.
– A sam bar?
– Też.
– Bardzo metodycznie. Centrala pewnie się wścieka. A co miał do powiedzenia nasz znajomek Paul Young?
Ridger spojrzał niechętnie najpierw na mnie, a potem na listę, którą nadal trzymałem w ręku.
– Prawdę mówiąc – wyznał z niesmakiem – telefon, który mi podał, jest chyba zły. Kazałem sprawdzić.
Zamrugałem powiekami. – Przecież zapisał go własnoręcznie.
– Wiem o tym. – Ridger lekko zesznurował usta. – Ludzie czasami popełniają błędy.
Nawet gdybym chciał jakoś to skomentować, i tak przeszkodziłoby mi pojawienie się w otwartych drzwiach sieni młodego człowieka w wełnianej marynarce, który okazał się detektywem w cywilu. Zameldował krótko, że wraz z zastępcą kierownika przeszukał przybudówki i wygląda na to, że stamtąd nic nie zginęło. Dodał, że w razie potrzeby zastępca będzie w pokoju kierownika.
– To znaczy gdzie? – spytał Ridger.
– Niedaleko drzwi wejściowych. Za napisem „Tylko dla personelu”. Tak powiedział.
– Przeszukał pan tam?
– Nie, sierżancie, jeszcze nie.
– No to nie ma na co czekać – polecił oschle Ridger, a detektyw bez mrugnięcia powieką odwrócił się na pięcie i odszedł.
Radio w kieszeni palta Ridgera nagle ożyło, wyjął je i wyciągnął antenę. Metaliczny głos z radia dobiegł do mnie bardzo wyraźnie.
– W odpowiedzi na zapytanie z dziesiątej czternaście informuję, że podany numer telefonu nie istnieje i nigdy nie istniał. Co więcej, dotyczy to również podanego adresu. Nie ma takiej ulicy. Wiadomość przekazano o dziesiątej czterdzieści osiem. Proszę potwierdzić. Koniec.
– Potwierdzam – powiedział ponuro Ridger. – Koniec. – Schował antenę i zapytał: – Przypuszczam, że pan usłyszał?
– Tak.
– Cholera – rzucił dobitnie.
– Faktycznie – potwierdziłem ze współczuciem, co pokwitował raczej niezbyt przytomnym spojrzeniem.
Wręczyłem mu uzupełnioną listę, która nagle stała się nie tyle zwykłą ewidencją przypadkowego włamania, ale świadectwem znacznie dokładniejszej i bardziej celowej operacji. To była jednak jego praca, nie moja.
– Będę u siebie w sklepie, gdyby pan mnie potrzebował. Chętnie pomogę.
– Bardzo dobrze – odrzekł sucho. I dodał już z większą sympatią w głosie: – W porządku. Bardzo dziękuję.
Skinąłem głową i wymaszerowałem przez drzwi z napisem „Prywatne” do hallu wejściowego, zerkając na nierzucające się w oczy wejście „Tylko dla personelu”. Drzwi do tego pomieszczenia zlewały się z dekoracją ścian na podobieństwo kameleona. Podejrzewałem, że kierownik nie chciał, by niezadowoleni klienci mogli go łatwo odnaleźć. W tym momencie drzwi się uchyliły, a przez szparę wycofywał się tyłem zastępca zastępcy, wpatrzony w coś, czego nie dostrzegłem za drzwiami, które się za nim zatrzasnęły.
Słaby i nieudolny mężczyzna z poprzedniego dnia w tej chwili zupełnie zatracił zdolność funkcjonowania, ciężko dyszał i robił wrażenie człowieka, który zaraz zemdleje. Zdążyłem podbiec i przytrzymać go.
– Co się stało? – spytałem.
Jęknął cicho, wzniósł oczy do góry, a jego ciało nabrało ciężaru. Pozwoliłem, by ześlizgnął się na dywan, ułożyłem go płasko i rozluźniłem mu krawat. I wtedy, czując przyspieszenie pulsu i oddechu, otworzyłem drzwi do biura kierownika i wszedłem do środka.
Od razu się zorientowałem, że to tutaj załatwiano prawdziwe interesy. W tym gabinecie, zaiste bardzo funkcjonalnym, znajdowały się wszystkie formularze, segregatory i nieporządne sterty bieżących dokumentów, których brak tak rzucał się w oczy w biurze Larry’ego Trenta. Tutaj stało metalowe biurko, stare i podrapane, na nim sterty papierów, mnóstwo piór i ołówków, a obok plastikowe krzesło.
W pudłach z naklejonymi etykietami mieścił się olbrzymi podręczny magazyn: żarówki, popielniczki, papier toaletowy, mydło. Z otwartej szafy sięgającej aż do sufitu wywalały się papiery i firmowa papeteria. Przez pojedyncze okno widać było kawałek podjazdu, a na nim moją furgonetkę i samochód Ridgera. Solidny sejf wielkości kredensu miał szeroko otwarte drzwi, wewnątrz było pusto; na linoleum siedział policjant w cywilu, plecami opierał się o ścianę, a głowę opuścił między kolana.
Na pierwszy rzut oka nie było w tym pomieszczeniu nic, co mogłoby wywoływać zbiorową utratę przytomności. Dopóki nie podeszło się do krzesła za biurkiem i nie popatrzyło się na podłogę. W tym momencie mnie też zaschło w gardle, a serce rozpaczliwie zaczęło tłuc pod żebrami. Nie było krwi, ale widok był znacznie gorszy, znacznie bardziej poruszający niż przypadkowe jatki w namiocie.
Na podłodze leżał na wznak mężczyzna w szarych spodniach i granatowej pikowanej kurtce. Koncentrując się rozpaczliwie na szczegółach, zauważyłem, że zamek błyskawiczny kurtki zapięty był do końca, na jednym rękawie naszyty był haftowany herb; ponadto mężczyzna miał brązowe buty i szare skarpetki. Jego szyja nad kołnierzem kurtki była różowo-czerwona, wyraźnie rysowały się napięte ścięgna, starannie ułożone ręce krzyżowały się na piersiach w klasycznej pozie nieboszczyka.